– Urzadzaja to tak, jakby to juz byl grob – powiedzial do Cowarta, obserwujac oddalajacego sie sierzanta. – Ma byc cicho i spokojnie, zeby czlowiek mogl sie zaczac przyzwyczajac do zycia w trumnie. – Podszedl do krat i szarpnal. – Zupelnie jak trumna. Zabite na glucho.

Blair Sullivan rozesmial sie z wysilkiem, az w koncu smiech przeszedl w ni to gwizd, ni to westchniecie.

– No, Cowart, niezle wygladasz.

– Nie narzekam. Jak moglbym panu pomoc?

– Dojdziemy i do tego, spokojnie. Daj mi chwile, zebym sie mogl nacieszyc. Hej, slyszales cos o naszym chloptasiu, Bobbym Earlu?

– Kiedy dostalem nagrode, zadzwonil z gratulacjami. Ale nie mialem z nim okazji tak naprawde porozmawiac. Z tego co wiem, wrocil na studia.

– Powaga? Jakos mi nie wygladal na kujona. Ale kto wie, moze uniwerek ma dla naszego Bobby’ego jakies specjalne atrakcje? Kto to wie?

– O czym pan mowi?

– Nic, nic. Nic, czego nie musialbys pamietac za jakis czas. – Blair Sullivan odrzucil w tyl glowe i poddal sie dreszczowi. – Czy uwazasz, Cowart, ze tu zimno?

Cowart czul struzki potu sciekajace mu po plecach.

– Nie. Goraco.

Sullivan skrzywil sie w usmiechu i wykaslal jeszcze jeden rechot.

– Niezly kawal, co, Cowart? Porobilo sie tak, ze juz nie odrozniam. Nie moge powiedziec, czy jest zimno, czy cieplo. Dzien czy noc. Jak dziecko. Zdaje sie, ze to normalne, jak sie umiera, znaczy. Po prostu cofasz sie w czasie.

Wstal i podszedl do malej umywalki w rogu celi. Odkrecil kran, pochylajac sie i pociagajac wode wielkimi lykami.

– Ciagle chce mi sie pic. Sucho w ustach. Jakby cos wysysalo ze mnie cala wilgoc.

Cowart sie nie odezwal.

– Spodziewam sie zreszta, ze kiedy kopna mnie pierwszy raz tymi dwudziestoma piecioma setkami woltow, wszystkim, co tam beda, pewnie tez zachce sie pic.

Matthew Cowart poczul ucisk w gardle.

– Ma pan zamiar sie odwolywac?

Sullivan nachmurzyl sie.

– A jak myslisz?

– Nic nie mysle.

Wiezien patrzyl przez chwile w milczeniu na Cowarta.

– Musisz zrozumiec, Cowart, teraz czuje sie bardziej zywy niz kiedykolwiek przedtem.

– Dlaczego chcial sie pan ze mna zobaczyc?

– Ostatnia wola i testament. Deklaracja umierajacego. Slynne ostatnie slowa. Brzmi niezle?

– Zalezy od pana.

Sullivan zwinal dlon w piesc i uderzyl w duszne powietrze celi.

– Pamietasz, kiedy mowilem, jak daleko moge siegnac? Pamietasz, jak powiedzialem, ze te kraty i sciany to tak naprawde lipa, co, Cowart? Mowilem przeciez, pamietasz, ze nie boje sie smierci, czekam na nia. Mysle, ze czeka na mnie bardzo specjalne miejsce w piekle, nie sadzisz? Naprawde. I ty mi pomozesz sie tam dostac.

– Jak?

– Zrobisz dla mnie pare rzeczy.

– A jesli sie nie zgodze?

– Zgodzisz sie. Nic na to nie poradzisz, Cowart, ale siedzisz w tym po szyje. Moze nie?

Cowart skinal glowa, zastanawiajac sie, na co wlasciwie sie zgadza.

– Dobra, Cowart, Panie Superdziennikarzu. Chce, zebys gdzies dla mnie pojechal i zaprzagl do pracy te swoje superdziennikarskie talenty. To taki maly domek. Chce, zebys zapukal w drzwi. Jesli nie bedzie odpowiedzi, masz wejsc do srodka. Nie przejmuj sie, jezeli bedzie zamkniete. Nie pozwol, zeby cokolwiek stanelo ci na drodze. Masz wejsc do tego domu, nie obchodzi mnie, jak to zrobisz, po prostu masz tam wejsc. Rozumiesz? Miej oczy szeroko otwarte. Zapamietaj wszystkie szczegoly, wszystko co bedzie w srodku, slyszysz? Zrob wywiad ze wszystkimi, co tam beda…

W slowach Blaira Sullivana zabrzmial sarkazm. Zasmial sie.

– Powroc i powiedz mi, co widziales, a uslyszysz opowiesc warta twojego zachodu. Spuscizna Blaira Sullivana.

Morderca objal glowe dlonmi, a potem przesunal je na czolo, odgarniajac do tylu wlosy i szczerzac zeby w usmiechu.

– A bedzie to opowiesc warta posluchania, masz na to moje slowo.

Cowart zawahal sie. Poczul sie uwiklany w nagle zapadla ciemnosc.

– Dobra, panie Cowart – przerwal cisze Sullivan. – Jest pan gotowy na wycieczke? Pojedzie pan pod numer trzynasty – mily numer, tak w ogole – ulica Tarpon Drive w Islamorada.

– To jest przeciez Keys. Wlasnie wrocilem…

– Nie gadaj, tylko jedz tam! A potem wracaj i opowiedz mi o wszystkim, czego sie tam dowiesz. O wszystkim, pamietaj, nie pomin niczego.

Cowart spojrzal na wieznia, czujac sie niepewnie. Wtem watpliwosci nagle zniknely. Wstal.

– Biegnij, Cowart. Biegnij szybko. Nie oszczedzaj sie. Niewiele czasu zostalo.

Sullivan ponownie usiadl na swojej pryczy. Odwrocil sie od Cowarta, a po chwili wrzasnal:

– Sierzancie Rogers! Niech pan zabiera stad tego czlowieka!

Jego oczy szybko przeskoczyly na Cowarta.

– Do jutra. To bedzie dzien numer szesc.

Cowart skinal glowa i szybko sie oddalil.

Udalo sie mu zlapac ostatni samolot do Miami. Bylo juz dobrze po polnocy, kiedy ostatkiem sil dotarl do swego mieszkania i rzucil sie w ubraniu na lozko. Odczuwal niepokoj, jakas dziwaczna treme. Czul sie jak aktor, ktorego wepchnieto na scene przy pelnej widowni, nie mowiac mu, jaka kwestie ma wyglosic, kogo gra i co to w ogole za sztuka. Przez jakis czas walczyl z natlokiem mysli, w koncu udalo mu sie je odsunac od siebie przynajmniej na kilka godzin meczacego, niespokojnego snu.

Osma rano zastala go juz w samochodzie jadacym na poludnie w strone Gornego Keys poprzez czyste, narastajace goraco poranka. Na niebie widnialo kilka oblokow, leniwie odbijajacych promienie dopiero rozpalajacego sie slonca. Minal sznur samochodow na South Dixie Highway, zaspanych mieszczuchow spieszacych do swych biur w centrum Miami i popedzil w przeciwnym kierunku. Miami rozciagalo sie szeroka lawica, zamieniajac typowo miejska zabudowe na rozsiadle tu i owdzie rozlegle centra handlowe, epatujace krzykliwymi napisami i przestrzenia pustych o tej porze parkingow. Liczba samochodow na szosie zauwazalnie zmniejszyla sie, gdy wjechal na przedmiescia. Przemknal obok amfilady przedstawicielstw samochodowych, udekorowanych setkami flag amerykanskich i ogromnymi transparentami, obwieszczajacymi niezwykle okazje, rzedy ustawionych jak tuz przed startem pojazdow, lsniacych odbitym swiatlem, trwajacych w oczekiwaniu. Zauwazyl pare odrzutowcow, przecinajacych szerokim lukiem krystaliczne powietrze, przygotowujacych sie do ladowania na wojskowym pasie w bazie lotniczej Homestead. Ich dzwiek unosil sie w powietrzu, wypelniajac je stlumionym halasem, gdy z gracja dwoch baletnic podeszly miekko do ladowania, zachowujac zawsze ten sam dystans zaledwie kilku metrow.

Przejechal most Cart Sound, prac nieustannie w strone Keys. Droga przecinala pagorki porosle gesto drzewami mangrowymi, ocieniajacymi bagniste rozlewiska. Zauwazyl gniazdo bocianie na slupie telefonicznym; gdy przejezdzal, katem oka dostrzegl bialego ptaka, podrywajacego sie do lotu i szybujacego prosto w niebo. Przez kilka nastepnych kilometrow otaczala go plaska, rowninna zielen. Potem roslinnosc po lewej stronie zaczela ustepowac pojawiajacym sie coraz czesciej zatoczkom, aby wreszcie zupelnie dac pole wodom Zatoki Florydzkiej. Lekka bryza faldowala delikatnie dojrzaly, morski blekit.

Jechal dalej. Droga na Keys prowadzi meandrami poprzez moczary i wode, od czasu do czasu unoszac sie pare metrow, by dac oparcie cywilizacji. Surowa, usiana pozostalosciami rafy ziemia daje schronienie przystaniom jachtowym i wielorodzinnym domom, tam gdzie tylko udaje sie jej utrzymac sucha suwerennosc. Czasem wydaje

Вы читаете W slusznej sprawie
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату