siedzial rano przy biurku, zadzwonil telefon. Szybko zlapal sluchawke.
Po drugiej stronie dal sie slyszec glos sierzanta Rogersa z wiezienia.
– Cowart? Jest pan tam?
– Tak, sierzancie. Oczekiwalem na wiadomosc od pana.
– Zaczyna byc blisko, prawda?
To pytanie nie wymagalo odpowiedzi.
– A co z Sullivanem?
– Chodzi pan czasem ogladac weze w zoo? Patrzec na nie przez szyby, za ktorymi siedza? Nie ruszaja sie specjalnie, tylko oczy im chodza, z jednej strony na druga, kontrolujac wszystko. Taki wlasnie jest teraz Sully. Mamy niby obserwowac go, ale tak naprawde to on sledzi kazde nasze poruszenie, jakby na cos czekal albo czegos sie spodziewal. W niczym nie przypomina tych innych chloptasiow, co tez czekali na kociol.
– A co sie zwykle dzieje?
– Ogolnie rzecz biorac, zaczynaja sie tu krecic hordy prawnikow, ksiezy i tych od demonstracji. Wszyscy sa jak nakreceni, lataja do roznych sedziow i sadow, spotykaja sie z tym, gadaja o tamtym. Ani sie nie obejrzysz, a juz nadchodzi czas. Jedna rzecz, ktora da sie powiedziec o tym, kiedy stan chce ci dokrecic srube: Nie jestes wtedy sam. Jest rodzina i rozni zyczliwi, ktorzy mowia o Bogu, sprawiedliwosci i innych takich, dopoki ci uszy nie odpadna. I to jest normalne. Nie to co teraz. Nie ma nikogo wewnatrz ani na zewnatrz, kto by tu przyszedl dla Sully’ego. Jest po prostu sam. Czekam tylko, kiedy wybuchnie, taki jest nabuzowany.
– Bedzie skladal apelacje?
– Mowi, ze nie.
– A jak pan mysli?
– Jest facetem, ktory dotrzymuje slowa.
– A co sadza inni?
– Generalnie wiekszosc uwaza, ze jednak sie posypie, moze nawet ostatniego dnia poprosi kogos, zeby apelowal, dostanie odroczenie, a potem bedzie siedzial tutaj przez nastepne dziesiec lat, zmieniajac tylko sady na coraz wyzsze instancje. Ostatnie zaklady byly dziesiec do piecdziesieciu, jezeli faktycznie wyladuje na krzesle. Ja tez postawilem na to pewna sumke. Tak przynajmniej uwaza facet od gubernatora. Mowil, ze chcieli po prostu zlapac go na bladze. Ale on wszystkich niezle przetrzymuje. Balansuje na krawedzi.
– Jezu.
– Tak. O nim tez tutaj duzo ostatnio slyszymy.
– A co z przygotowaniami?
– Krzeslo dziala bez zarzutu, sprawdzalismy je wlasnie dzis rano. Zabije za jednym kopnieciem, nie ma sie co czarowac. Tak czy inaczej, bedzie przeniesiony do izolatki dwadziescia cztery godziny wczesniej. Moze sobie zamowic wtedy posilek, zgodnie z tradycja. Nie obcinamy mu teraz wlosow ani nie robimy zadnych innych przygotowan, dopiero na kilka godzin przed. Do tego czasu wszystko biegnie tak normalnie, jak tylko sie da. Inni faceci w celi smierci sa bardzo niespokojni; nie lubia widziec, ze ktos nie walczy. Kiedy wychodzil Ferguson, ozywilo to wszystkich, bylo tak, jakby im ktos dal zastrzyk nadziei. Teraz przez Sully’ego sa niezle wkurzeni i jakby troche sie boja. Nie wiem, co sie tutaj moze stac.
– Musi byc panu ciezko.
– Pewnie. Ale w koncu to nic innego jak moja zwykla praca.
– Czy Sully z kims rozmawial?
– Nie. Ale dlatego wlasnie dzwonie.
– Slucham?
– Chce pana widziec. Osobiscie. Natychmiast.
– Mnie?
– Tak. Chce, zdaje sie, zeby pan mial swoj udzial w przedstawieniu. Umiescil pana na liscie swiadkow.
– Jakich swiadkow?
– A jak pan mysli? Goscie stanu i Blaira Sullivana, zaproszeni na jego mala impreze pozegnalna.
– Jezu. Chce, zebym ogladal egzekucje?
– No.
– Boze! Nie wiem, czy…
– Dlaczego pan go zreszta sam nie zapyta? Musi pan zrozumiec, panie Cowart, ze nie ma za duzo czasu. Milo nam sie tak gawedzi przez telefon, ale sadze, ze lepiej by pan zrobil, zamawiajac sobie teraz miejsce w samolocie. Niech sie pan tu zjawi jeszcze dzis po poludniu.
– Ma pan racje, ma pan racje. Bede tam. Boze.
– To byla panska opowiesc, panie Cowart. Zdaje sie, ze nasz stary znajomy Sully po prostu chce, zeby pan dopisal ostatni rozdzial, co? Nie moge powiedziec, zeby mnie to zaskoczylo.
Matthew Cowart nic nie odpowiedzial. Odlozyl sluchawke. Zajrzal do gabinetu Willa Martina i szybko wytlumaczyl powod naglego wezwania.
– Jedz – uslyszal. – Jedz natychmiast. To niesamowity material. Nic juz nie mow, uciekaj.
Jeszcze tylko pospieszna rozmowa z redaktorem naczelnym, a potem biegiem do mieszkania po szczoteczke do zebow i ubranie na zmiane.
W ostatniej chwili zdazyl na poludniowy samolot.
Bylo juz pozne popoludnie, kiedy dotarl do wiezienia, wyciskajac ostatnie poty z wynajetego samochodu, gnajac przez szary, ociekajacy deszczem dzien. Naglacy dzwiek stale pracujacych wycieraczek nie pozwolil mu zwolnic ani na chwile. Sierzant Rogers czekal juz na niego w biurze wieziennym. Uscisneli sobie rece jak czlonkowie jednej druzyny, spotykajacy sie na zjezdzie kolezenskim.
– Niezly czas – stwierdzil sierzant.
– Wie pan, czuje na wlasnej skorze to cale zwariowanie. Jade i mysle o kazdej minucie, kazdej sekundzie. Jakiego nagle nabraly znaczenia.
– To prawda – przytaknal sierzant. – Nie ma to jak miec naznaczony dzien i godzine pozegnania z tym swiatem, wtedy nagle kazda chwilka staje sie strasznie wazna.
– Przerazajace.
– W samej rzeczy. Tak jak juz mowilem panu, panie Cowart, cela smierci daje czlowiekowi zupelnie inne spojrzenie na zycie.
– Nikt na zewnatrz nie demonstruje?
– Jeszcze nie. Ktos naprawde musialby nienawidzic kary smierci, zeby tluc sie po takim deszczu dla starego Sully’ego. Sadze, ze przybeda za jakis dzien lub dwa. Podobno dzis wieczorem ma sie przejasnic.
– Pokazal sie tu jeszcze ktos do niego?
– Sa prawnicy z papierami gotowymi do podpisu, gdyby chcial sie odwolywac, ale na razie nikogo nie wezwal. Tylko pana. Byli tez jacys detektywi. Ci dwaj z Pachouli zjawili sie tu wczoraj, ale nie chcial z nimi gadac. Tak samo paru facetow z FBI i kilku innych z Orlando i Gainesville. Wszyscy chcieli sie czegos dowiedziec o paru morderstwach, ktorych jak dotad nie udalo sie z nikim skojarzyc. Tez nie chcial ich widziec. Chce tylko pana. Moze panu cos powie. Pomogloby niejednemu, gdyby puscil troche pary z geby. Tak jak to zrobil stary Ted Bunny, zanim poszedl na krzeslo. Wyjasnil mnostwo zagadek, nad ktorymi mnostwo luda lamalo sobie bezskutecznie glowe. Nie wiem, czy mu to zostalo policzone, kiedy dotarl na tamta strone, ale ktoz to, u diabla, moze wiedziec?
– Chodzmy.
– Racja.
Sierzant Rogers pobieznie sprawdzil zawartosc notesu i teczki Cowarta, a po dopelnieniu tej formalnosci poprowadzil go przez sale odwiedzin i dlugi ciag elektronicznie zamykanych krat, az do wnetrza wiezienia. Sullivan juz czekal. Sierzant postawil krzeslo po zewnetrznej stronie kraty i wskazal je Cowartowi.
– Potrzebna mi wieksza prywatnosc – zakaslal Sullivan.
Cowart zauwazyl, ze wiezien wydawal sie bledszy. Zaczesane gladko do tylu wlosy poblyskiwaly w swietle jedynej, wiszacej na drucie zarowki. Sullivan chodzil nerwowo od sciany do sciany, splatajac i rozplatajac palce. Przygarbiona sylwetka nadawala mu wyglad znacznie starszego, niz byl w istocie.
– Sully, wiesz dobrze, chlopie, ze nie ma nikogo ani w celi po prawej, ani po lewej. Mozesz rozmawiac tak, jak jest – cierpliwie tlumaczyl sierzant.
Wiezien pozwolil blyskowi usmiechu przemknac po twarzy.