– Nie wiem. Moze dlatego ze uwazam, ze warto zyc.
– Nie miales mojego zycia.
– To prawda.
– I nie masz tez przed soba tego, co mnie czeka. Pewnie sobie myslisz, ze nie mam za duzej przyszlosci. Ale mozesz sie jeszcze zdziwic.
– Bede czekal.
– Wiesz pan co, panie Cowart? Najsmieszniejsze jest to, ze naprawde niezle sie teraz bawie.
– Ciesze sie.
– Chcesz pan wiedziec jeszcze cos, panie Cowart? Jeszcze pogadamy. Kiedy juz bedzie bardzo blisko.
– Czy cos juz panu mowiono o dacie?
– Nie. Nie wiem, co robi przez caly ten czas gubernator.
– Pan naprawde chce umrzec, panie Sullivan?
– Mam plany, panie Cowart. Wielkie plany. Smierc jest tylko ich mala czescia. Jeszcze zadzwonie.
Odlozyl sluchawke. Matthew Cowart poczul dreszcz. Pomyslal, ze to troche tak jakby rozmawial z nieboszczykiem.
Pierwszego kwietnia Matthew Cowart otrzymal prestizowa nagrode Pulitzera za wybitne osiagniecia w kategorii reportazu prasowego.
W czasach, ktore obecnie moglyby uchodzic za zamierzchle, kiedy to telegrafy wystukiwaly mozolnie potoki slow, ukladajace sie w wiadomosci z ostatniej chwili, w dniu, w ktorym oglaszano nazwiska laureatow nagrody Pulitzera, mialy miejsce pewnego rodzaju rytualne zgromadzenia wokol telegrafu. Kazdy chcial byc pierwszym, ktory zobaczy nazwiska nagrodzonych, przesuwajace sie na tasmie. Agencja „The Associated Press” konkurowala zazwyczaj z „United Press International”, ktora z nich szybciej zgarnie nazwiska laureatow, a nastepnie wypusci gotowy reportaz. Stare telegrafy mialy na wyposazeniu dzwonek, ktory odzywal sie zawsze, ilekroc po drucie nadciagal jakis goracy temat. Dlatego tez w dzien ogloszenia listy laureatow w redakcjach panowala niemalze religijna atmosfera, wzmacniana jeszcze pobrzmiewaniem dzwonkow. Swoista aura romantyzmu unosila sie nad redakcja, gdy telegraf wystukiwal pospiesznie nazwiska przy akompaniamencie wiwatow lub jekow zawodu, wydawanych gromko przez tlumnie zgromadzonych redaktorow i dziennikarzy. Wszystko to zostalo teraz zastapione natychmiastowa transmisja przez lacza komputerowe. Teraz nazwiska pojawialy sie bezszelestnie na wszechobecnych zielonych ekranach, ktorymi usiany byl nowoczesny pokoj redakcyjny. Natomiast wiwaty i jeki pozostaly takie same.
Spedzil cale popoludnie na konferencji dotyczacej gospodarowania zasobami wodnymi. Kiedy wszedl do pokoju redakcyjnego, wszyscy pracownicy wstali klaszczac.
Fotograf zrobil zdjecie, gdy wreczano mu kieliszek szampana, a potem popchnieto go do monitora, zeby sam mogl przeczytac. Byly okolicznosciowe gratulacje od redaktora naczelnego oraz redaktora dzialu miejskiego, Will Martin zas powiedzial:
– Caly czas wiedzialem, ze tak bedzie.
Zostal zalany fala telefonow gratulacyjnych. Zadzwonil Roy Black i Robert Earl Ferguson, z ktorym rozmawial doslownie przez chwile. Tanny Brown rowniez sie odezwal i stwierdzil z rezerwa:
– No coz, ciesze sie, ze przynajmniej ktos cos z tego ma.
Zadzwonila jego byla zona, placzac:
– Wiedzialam, ze stac cie na to.
W tle slychac bylo krzyk niemowlecia. Jego corka az piszczala z radosci, rozmawiajac z nim. Nie do konca rozumiala, co sie stalo, ale i tak byla zachwycona. Trzy lokalne stacje telewizyjne przeprowadzily z nim obszerne wywiady. Telefonowal rowniez przedstawiciel jednego z wydawnictw z zapytaniem, czy nie bylby zainteresowany napisaniem ksiazki. Producent, ktory nabyl prawa do sfilmowania historii zycia Roberta Earla Fergusona, nie omieszkal zadzwonic, dajac do zrozumienia, ze i jemu cos sie nalezy. Nie dal sie latwo zbyc, sklaniajac w koncu recepcjonistke selekcjonujaca naplywajace telefony, aby go polaczyla z Cowartem.
– Pan Cowart? Tutaj Jeffery Maynard. Dzwonie z Instacom Productions. Bylibysmy bardzo zainteresowani zrobieniem filmu opartego na wynikach panskiej pracy.
Producent mial zdyszany, nerwowy glos, jakby kazda mijajaca sekunda oznaczala zmarnowana szanse i stracone pieniadze.
Cowart odpowiedzial powoli:
– Przykro mi, panie Maynard, ale…
– Prosze mi nie odmawiac, panie Cowart. Rozmawialismy juz ze wszystkimi tutejszymi decydentami; jestesmy naprawde zainteresowani uzyskaniem praw od wszystkich osob zamieszanych w te sprawe. Mowimy tutaj o niebagatelnych pieniadzach, dla pana zas byc moze o szansie wydostania sie z gazety.
– Nie mam checi wydostawac sie z gazety.
– Myslalem, ze wszyscy dziennikarze chcieliby robic cos innego.
– Zle pan myslal.
– Tak czy inaczej, chcialbym sie z panem spotkac. Rozmawialismy juz ze wszystkimi innymi, mamy zapewniona ich pelna wspolprace i…
– Zastanowie sie nad tym, panie Maynard.
– Odezwie sie pan do mnie?
– Pewnie.
Cowart odlozyl sluchawke, nie majac najmniejszej checi odezwania sie kiedykolwiek. Wrocil do atmosfery podniecenia, zalewajacego redakcje, popijajac szampana z plastikowego kubka, plawiac sie w skierowanej na niego uwadze, czujac, jak wszelkie pytania i cala niepewnosc rozplywaja sie w morzu usciskow i gratulacji.
Kiedy jednak wrocil wieczorem do domu, nadal byl sam.
Wszedl do mieszkania i pomyslal o Vernonie Hawkinsie, majacym za cale towarzystwo swe wspomnienia i kaszel. Niezyjacy detektyw zdawal sie dzisiaj zajmowac kazdy zakamarek jego wyobrazni. Staral sie zmusic ducha przyjaciela do zlozenia mu gratulacji, przekonujac sam siebie, ze Hawkins bylby jednym z pierwszych dzwoniacych, pierwszym, ktory otworzylby droga, dostepna nielicznym butelke szampana. Wyobrazenie to jednak ciagle mu gdzies uciekalo. Jedyny obraz, ktory ciagle do niego wracal, to wizja starego detektywa w jego szpitalnym lozku, mowiacego z trudem poprzez geste, senne opary lekow i tlenu:
– Jak brzmi Dziesiate Prawo Ulicy, Matty?
Uslyszal wlasna odpowiedz:
– Chryste, Vernon, naprawde nie wiem. Odpocznij troche.
– Dziesiate Prawo brzmi: Nic nie jest takie, jak sie wydaje.
– A co by to niby mialo oznaczac?
– Znaczy to, ze trace glowe. Zawolaj mi pielegniarke, tylko nie te stara. Mloda, te z duzymi cyckami. Powiedz, ze prosze o zastrzyk. Nie ma znaczenia jaki, byle tylko przez kilka minut potarla mi tylek watka umoczona w spirytusie, zanim mi przyladuje.
Zawolal wtedy pielegniarke i patrzyl, jak stary dostaje swoj zastrzyk, a potem z szerokim, lobuzerskim usmiechem wpada w senne odretwienie.
Ale ja wygralem, Vernon. Dopialem swego, powiedzial do siebie. Spojrzal raz jeszcze na pierwsze wydanie, ktore przyniosl do domu. Zdjecie i artykul widnialy ponad linia zlozenia gazety: Reporter „Journala” nagrodzony Pulitzerem za artykuly z celi smierci.
Przez wieksza czesc nocy bezsennie patrzyl w czarna przestrzen nieba, pozwalajac euforii mieszac sie z watpliwosciami, az wreszcie podniecenie wywolane otrzymaniem nagrody przycmilo wszystkie inne uczucia i zasnal, odurzony swym zastrzykiem sukcesu.
W dwa tygodnie pozniej, podczas gdy Matthew Cowart nadal plynal na fali swych osiagniec, inny temat pojawil sie na elektronicznych laczach.
Na ekranach ukazala sie wiadomosc, ze gubernator podpisal decyzje wykonania wyroku smierci dla Blaira Sullivana. Termin egzekucji na krzesle elektrycznym zostal tym samym naznaczony na polnoc, siedem dni od daty zlozenia podpisu pod dokumentem. Wiele osob spekulowalo, ze Sullivan moze uniknac wykonania wyroku, jezeli w ktorymkolwiek momencie w ciagu nastepnego tygodnia zdecyduje sie zlozyc apelacje. Gubernator uznal ten fakt, podpisujac wyrok. Ze strony wieznia nie bylo jednak zadnej zauwazalnej reakcji.
Minal jeden dzien, potem drugi, trzeci i czwarty. Rankiem piatego dnia od podpisania wyroku, gdy Cowart