ukradkiem. Wilgotna gleba przyklejala sie do lopatki. Wykopalem row, ukladajac ziemie po jego obu stronach. Przerywalem prace co dwadziescia sekund, zeby sie rozejrzec dookola. Ogrod zaczynal sie zapelniac spacerowiczami.

Starsza para, trzymajac w reku skladane krzeselka, szla w moim kierunku. Zatrzymali sie ja kies dwadziescia metrow ode mnie i rozlozyli przyniesiony sprzet. Niespodziewanie zablyslo miedzy chmurami slonce i mokre trawniki zaczely lsnic. Otworzylem parasol i zakrylem nim rozstrzaskana glowe Nevila. Mozna bylo sadzic, ze zasnal. Ciekawe, co teraz robila Marjorie?

Moze po prostu czekala na cos, albo wyczerpana nerwowo poszla na policje? To, co teraz robilem, skazywalo mnie nieodwolalnie, gdyz zakopywanie zwlok swiadczylo o moim lajdactwie. Ktoz teraz uwierzy, ze zabilem tego czlowieka, bo mi grozil?

Starsza pani, ktora rozsiadla sie nie opodal przybyla w towarzystwie psa, obrzydliwego kundelka o bialoczarnej siersci. Gdy juz siedzieli, mezczyzna spuscil go ze smyczy. Pies po kilku okrazeniach, wykonywanych pozornie bez celu, rzucil sie, glosno szczekajac, w naszym kierunku. Mial wylupiaste oczy i byl to najbrzydszy kundel, jakiego mi sie kiedykolwiek przytrafilo ogladac. Jego pani wolala na niego coraz glosniej, ale pies udawal, ze jej nie slyszy. Bezskutecznie odpychalem go noga.

Staruszek widzac, ze na nic zdadza sie krzyki, podniosl sie i przydreptal do nas. Byl bezzebny i mial wyglad emerytowanego kamerdynera. Nos i broda niemal sie stykaly. Machal groznie smycza, ale pies najwyrazniej nie przejmowal sie tym.

– Pudding, do nogi! Dosyc tego!

Zlapal psa za obroze, zaczepil smycz i zaczal go ciagngc. Obrzydliwe kundlisko, zapierajac sie tylnymi lapkami, zatoczylo sie i pchnelo parasol, odslaniajac Faulksa. Byla to dla mnie straszna chwila. Staruszka uderzyla dziwna pozycja mojego towarzysza, a zwlaszcza jego absolutna nieruchomosc.

– Chory? – zapytal.

Nie wiem, jak mi sie udalo usmiechnac sie i mrugngc okiem.

– Wypil za duzo whisky. Bawilismy sie cala noc i wolalem, zeby przed powrotem do zony wypoczal. To straszna baba. A teraz spi jak susel.

Staruszek usmiechnal sie, pokazujac blade, bezzebne dziasla.

– Niech go pan lepiej przykryje, mokra trawa bywa zdradliwa.

Odszedl, ciagnac za soba spokojnego juz teraz psa. Caly czas obawialem sie, ze sie nachyli i zauwazy obrzydliwa rane na karku Nevila. Balem sie, ze spojrzawszy w prawo, zwroci uwage na wbita w ziemie lopate. A najbardziej obawialem sie, ze zainteresuje sie bladoscia mojej twarzy. Na szczescie byl to bardzo stary czlowiek, dla ktorego istnialy tylko zona i wstretny Pudding.

Dol byl juz wystarczajaco duzy. Ale jak przeniesc do niego zwloki w taki sposob, aby nie zwrocic uwagi staruszkow? Musialem zaczekac, az odejda. Siedzialem po turecku tuz obok zabitego, zujac dla zabicia czasu i zachowania spokoju zdzbla trawy. Co pewien czas zmienialem noga polozenie Faulksa, aby moi sasiedzi mysleli, ze porusza sie przez sen. Tak minely nieskonczenie dlugie dwie godziny. Czulem, jak powoli trace zmysly. Slonce wydawalo mi sie skakac miedzy bialymi chmurami. Chowalo sie, wracalo na krotko i znowu znikalo. Trawnik jasnial i ciemnial na przemian. Cien parasola dziwacznie tanczyl dookola tulowia Faulksa. Czulem, ze dretwieje. Zapomnialem, gdzie sie znajduje i po co tu jestem. Chcialo mi sie spac. Gdy juz oczy mi sie sklejaly, silne uderzenie rzeczywistosci przywracalo mnie do przytomnosci. Podskakiwalem wtedy, jak czlowiek, ktory sni, ze spada w nicosc.

– Cicho badz, Pudding!

Spojrzalem w strone staruszkow. Odchodzili. Pies znowu szczekal, ale tym razem z radosci. Kobieta trzymala go na smyczy, a mezczyzna skladal krzeselka. Trzymal je za oparcia z plotna, co wymagalo mniej wysilku przy ich noszeniu.

Ich powolne ruchy, nosowy i monotonny sposob mowienia wydawaly mi sie bardziej denerwujace niz minione chwile oczekiwania.

Wreszcie sobie poszli. W ostatniej chwili mezczyzna spojrzal w moim kierunku i skinal glowa.

ROZDZIAL XVII

Dol nie byl zbyt gleboki, totez gdy przykrylem ciolo Foulkso ziemia, moly wzgorek posrodku klombu nie byl zbyt widoczny. Aby nie zwracal uwagi, wyrownalem go najlepiej jak umialem. Obszedlem klomb dookola, zeby ze wszystkich stron przyjrzec sie wlasnemu dzielu. Wzgorek nie powinnien wzbudzac podejrzen, wygladal bowiem, jokby zostal zrobiony celowo. Uspokoilem sie nieco, owinalem lopatke w jej pierwotne opakowanie i zastanowilem sie, gdzie ja wyrzucic.

Princess Garden, jako zbyt ryzykowne miejsce, odpadal. Tutaj nawet kapsel od butelki lezacy na wystrzyzonej trawie wydawal sie czyms nieprzyzwoitym. Odkrycie przedmiotu nie uzywanego tu przez ogrodnikow moglo wzbudzic ich podejrzenia i – kto wie? – doprowadzic do natrafienia na ukryty grob.

Opuscilem ten ohydny trawnik, trzymajac porasol pod jedna pacha, a lopatke pod druga. W miejscu, po ktorym ciagnalem cialo, trawa byla lekko zmieto, ale nojblizsza ulewa na ktora nie trzeba bedzie dlugo czekac, przywroci jej pierwotny, zdrowy wyglad. Moje pantofle i mankiety spodni byly mocno zoblocone. Zanim znalazlem sie na Princess Street, doprowadzilem je jako tako do porzadku. Mialem ochote sie wykapac i zmienic ubranie.

Wracajac do „Fort Williom's Hotel', myslalem o Marjorie – co mnie nawet zdziwilo – bez jakiegokolwiek smutku. Ponure zajecie, ktoremu przed chwila sie poswiecilem, jakby wyleczylo mnie z uczucia do niej. Juz w Juan-les-Pins, tuz po jej wyjezdzie, moja fascynacja nia wygasla oby nagle, po otrzymaniu jej listu, powrocic ze zdwojona sila. Wygladalo na to, ze bylem zauroczony, bo z dola od niej przytomnialem.

Hotel tym sie roznil od sasiednich domow tej spokojnej ulicy, ze nad jego drzwiami wisial szyld o zlotych literach. To skromnosc uspokajala. Wchodzac, poczulem sie zmeczony i zastanawialem sie, czy przed wyruszeniem w droge nie nalezaloby sie kilka godzin przespac. Zmeczenie sprawialo, ze stawalem sie nieostrozny. Nie wolno bylo poddac sie temu. Gdybym teraz zaczal sie lamac, gotow bylbym czekac na koniec strajku, aby wyjechac.

Sluzaco myla posadzke holu. Spojrzala na mnie wzrokiem bez wyrazu.

– Oto pani parosol. Dziekuje za przysluge, przydal mi sie bardzo.

Poniewaz dalej sie nie odrywala, trzymajac oburacz brudna scierke, zapytalem jeszcze:

– Gdzie mam go postawic?

– Gdyby pan zechcial mi go podac, sir...

Odwrocilem sie w strone, skad padly te slowa i stanalem jak wryty, zupelnie jakby ktos uderzyl mnie w twarz. W drzwiach salonu stal mezczyzna sredniego wzrostu. Mial na sobie czarny nieprzemakalny plaszcz, a w reku trzymal filcowy kapelusz.

– Prosze tedy – powiedzial, przepuszczajac mnie przed soba do malego pokoju, w ktorym glowne miejsce zajmowal telewizor.

Wszedlem.

– Inspektor Brett!

Skinalem glowa, smetnie, tak jakbym wiedzie ze istnieje w ogole jakis inspektor Brett.

W pokoju siedzial wlasciciel hotelu. Widocznie dotrzymywal towarzystwa policjantowi, udzielajac mu informacji na moj temat.

Pelne potepienia spojrzenie, jakim mi sie przygladal, bylo komiczne. Staruszek wyraznie okreslal, po czyjej stronie stoi.

– Czy nazywa sie pan Jean-Marie Valaise? (wymowiol Dzion Merry Velojse).

– Tak. Czy moge wiedziec, o co chodzi?

Najdziwniejsze bylo to, ze inspektor rzeczywiscie zabral mi parasol i zawiesil go sobie na ramieniu.

Вы читаете Trawnik
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату