— Dlatego ze on siedzi przed twoimi drzwiami i czeka, a ty sie tu swinstwami zajmujesz!

— Dlaczego od razu swinstwami? — obrazil sie Romer. — Popatrz, jakie ma cycki! Cudo! Widzisz?

Andrzej ze wstretem odsunal zdjecie.

— Daj mi akta — zazadal.

— Jakie akta?

— Akta sprawy Wana Lichuna!

— Nie mam zadnej takiej sprawy! — odpowiedzial gniewnie Romer. Wysunal srodkowa szuflade, stolu i zajrzal do niej. Andrzej tez zajrzal. Szuflada rzeczywiscie byla pusta.

— Gdzie ty w ogole trzymasz swoje sprawy? — zapytal Andrzej, opanowujac sie z trudem.

— A co ci do tego? — oburzyl sie. Romer. — Nie jestes moim przelozonym.

Andrzej zdecydowanym ruchem chwycil sluchawke.. W swinskich oczkach Romera pojawil sie. strach.

— Poczekaj — zaniepokoil sie, pospiesznie kladac ogromne lapsko na telefonie. — Gdzie chcesz dzwonic? Po co?

— Zadzwonie zaraz do Heigera — powiedzial ze zloscia Andrzej. — On cie nauczy…

— Poczekaj — mamrotal Romer, probujac zabrac mu sluchawke. — No cos ty, slowo daje… Po co od razu dzwonic do Heigera? Nie umiemy sie sami dogadac? Powiedz mi najpierw, o co ci chodzi?

— Chce wziac sprawe Wana Lichuna.

— Tego Chinczyka? Dozorcy?

— Wlasnie!

— No, to trzeba bylo tak od razu! On nie ma jeszcze zadnych akt. Dopiero co go przyprowadzili. To ma byc pierwsze przesluchanie.

— Za co go zatrzymali?

— Nie chce zmieniac zawodu — powiedzial Romer, ciagnac w swoja strone sluchawke razem z Andrzejem. — Sabotaz. Trzeci okres pracuje jako dozorca. Artykul sto dwunasty znasz?…

— Znam — odparl Andrzej. — Ale to wyjatkowy przypadek. Zawsze cos poplacza. Gdzie jest pismo przewodnie?

Glosno sapiac, Romer odebral mu w koncu sluchawke, polozyl ja na miejsce, znowu siegnal do szuflady, tym razem do prawej. Zaczal w niej grzebac, zaslaniajac zawartosc swoimi gigantycznymi barami, wyciagnal jakis papier i, mocno sie pocac, dal go Andrzejowi. Andrzej przebiegl po nim wzrokiem.

— Nigdzie nie jest napisane, ze zostal skierowany wlasnie do ciebie — oswiadczyl.

— No i co z tego?

— A to, ze zabieram go sobie — zdecydowal Andrzej i wlozyl papier do kieszeni.

Romer zaniepokoil sie.

— Ale przeciez jest na mnie zapisany! U dyzurnego.

— No to zadzwon do dyzurnego i powiedz, ze Wana Lichuna wzial sobie Woronin. Niech go przepisze.

— Sam do niego dzwon — powiedzial z godnoscia Romer. — Co ja mam do niego dzwonic? Ty zabierasz, to sobie dzwon. A mnie daj pokwitowanie, ze go wziales.

Po pieciu minutach dokonano wszelkich formalnosci. Romer schowal pokwitowanie do szuflady, popatrzyl na Andrzeja, a potem na pocztowke.

— Ale ma cycki! — zawolal. — Jak wymiona!

— Zle skonczysz, Romer — obiecal mu Andrzej wychodzac.

Na korytarzu w milczeniu wzial Wana za reke i pociagnal za soba.

Wan szedl pokornie, o nic nie pytajac. Andrzejowi przyszlo do glowy, ze Wan tak samo cicho i spokojnie szedlby na smierc i na meki, i na dowolne ponizenie. Andrzej nie rozumial tego. W tej pokorze bylo cos zwierzecego, nieludzkiego, a jednoczesnie wznioslego, budzacego niezrozumialy szacunek. Czulo sie tu nadnaturalne zrozumienie jakiejs bardzo glebokiej, ukrytej i wiecznej istoty wydarzen, zrozumienie odwiecznej bezsensownosci sprzeciwu. „Zachod to Zachod. Wschod to Wschod”. Strofa byla klamliwa, niesprawiedliwa, ponizajaca, ale w tym wypadku, nie wiedziec czemu, wydawala sie pasowac.

W swoim gabinecie Andrzej posadzil Wana na krzesle — nie na taborecie dla przesluchiwanych, lecz na stojacym z boku krzesle dla sekretarza — sam tez usiadl i zapytal:

— No, co sie tam stalo? Opowiadaj.

Wan od razu zaczal mowic miarowym, narratorskim tonem:

— Tydzien temu do mojej strozowki przyszedl rejonowy pelnomocnik do spraw zatrudnienia i przypomnial mi, ze powaznie naruszam ustawe o prawie do roznorodnej pracy. Mial racje, rzeczywiscie powaznie naruszylem te ustawe. Trzy razy dostawalem wezwania z gieldy i trzy razy wyrzucalem je do kosza. Pelnomocnik oswiadczyl, ze dalsze lekcewazenie grozi powaznymi nieprzyjemnosciami. Wtedy pomyslalem: zdarza sie przeciez, ze maszyna pozostawia czlowieka na poprzednim miejscu. Tego samego dnia poszedlem na gielde i wlozylem swoja ksiazeczke do maszyny rozdzielajacej. Nie mialem szczescia. Zostalem dyrektorem kombinatu obuwniczego. Ale juz wczesniej zdecydowalem, ze nie pojde do nowej pracy, no i dalej bylem dozorca. Dzisiaj wieczorem przyszlo po mnie dwoch policjantow i przyprowadzilo tutaj. To wszystko.

— Rozumiem — powiedzial przeciagle Andrzej, chociaz nic nie rozumial. — Sluchaj, napijesz sie herbaty? Mozna poprosic o herbata i kanapki. Za darmo.

— To pewnie bylby straszny klopot — zaprotestowal Wan. — Nie warto.

— Jaki tam klopot!… — zawolal gniewnie Andrzej i przez telefon zamowil dwie szklanki herbaty i kanapki. Odlozyl sluchawka, popatrzyl na Wana i zapytal: — Dalej nie rozumiem, dlaczego nie chciales zostac dyrektorem kombinatu. Ludzie by cie szanowali, mialbys nowy zawod, przynioslbys sporo pozytku, przeciez jestes sumiennym, pracowitym czlowiekiem… Znam ten kombinat — ciagle kradzieze, buty wynosza calymi skrzynkami… Gdybys ty zostal dyrektorem, to wszystko by sie skonczylo. Zreszta tam jest duzo wyzsza pensja, a ty przeciez masz zone, dziecko… O co tu chodzi?

— Tak, ja tez mysle, ze to trudno zrozumiec — powiedzial Wan w zamysleniu.

— A co tu jest do rozumienia? — zniecierpliwil sie Andrzej. — Przeciez to oczywiste, ze lepiej byc dyrektorem kombinatu niz przez cale zycie rozgrzebywac smieci… A tym bardziej przez szesc miesiecy harowac na bagnach…

Wan pokrecil okragla glowa.

— Nie, nie lepiej — powiedzial. — Lepiej byc tam, skad nie mozna spasc. Ty tego nie zrozumiesz.

— Dlaczego trzeba koniecznie spadac? — zapytal zaklopotany Andrzej.

— Nie wiem dlaczego. Ale zawsze sie tak dzieje. A kiedy bardzo trzeba sie starac, zeby nie spasc, to juz lepiej od razu spasc. Ja juz przez to wszystko przeszedlem.

Policjant z zaspana twarza przyniosl herbate, zasalutowal, zachwial sie i bokiem wytoczyl na korytarz. Andrzej postawil przed Wanem szklanke w pociemnialej podstawce, przysunal mu talerz z kanapkami. Wan podziekowal, upil lyk herbaty i wzial najmniejsza kanapke.

— Po prostu boisz sie odpowiedzialnosci — zdenerwowal sie Andrzej. — Wybacz, ale w stosunku do innych nie jest to do konca uczciwe.

— Zawsze staram sie nie wyrzadzac ludziom krzywdy — odpowiedzial spokojnie Wan. — A co sie tyczy odpowiedzialnosci, to dzwigam ogromna odpowiedzialnosc — za moja zone i dziecko.

— To prawda — przyznal Andrzej, znowu troche zaklopotany. — Na pewno tak jest. Ale zgodzisz sie, ze Eksperyment wymaga od kazdego z nas…

Wan uwaznie sluchal i kiwal glowa. Gdy Andrzej skonczyl, powiedzial:

— Rozumiem cie. W jakims sensie masz racje. Ale ty przyszedles tu, zeby budowac, a ja, zeby znalezc kryjowke. Ty szukasz walki i zwyciestwa, a ja spokoju. Bardzo sie roznimy.

— Co to znaczy spokoju? Sam siebie oczerniasz! Gdybys szukal spokoju, znalazlbys sobie ciepla posadke i zyl, nie martwiac sie nic. A ty wybrales sobie najbrudniejsza, najbardziej niepopularna robote i pracujesz uczciwie, nie zalujac ani sil, ani czasu… I to ma byc spokoj!

— Duchowy, Andrzeju, duchowy! — powiedzial Wan. — W zgodzie ze soba i Wszechswiatem.

Andrzej zabebnil palcami po stole.

— I co, masz zamiar przez cale zycie pracowac jako dozorca?

— Niekoniecznie jako dozorca — odparl Wan. — Jak tutaj trafilem, bylem ladowaczem w magazynie. Potem maszyna wyznaczyla mnie na stanowisko sekretarza mera. Odmowilem i wyslano mnie na bagna. Odpracowalem szesc miesiecy, wrocilem i zgodnie z prawem, jako ukarany, dostalem najnizsza posade. Ale potem maszyna

Вы читаете Miasto skazane
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату