znowu zaczela pchac mnie w gore, Poszedlem do dyrektora gieldy i wszystko mu wyjasnilem, tak jak tobie. Dyrektor gieldy byl Zydem, trafil tutaj z obozu zaglady i bardzo dobrze mnie rozumial. Dopoki on byl dyrektorem, zostawiano mnie w spokoju. — Wan zamilkl. — Dwa miesiace temu zniknal. Mowia, ze znaleziono jego cialo, ty pewnie cos o tym wiesz. I wszystko zaczelo sie od poczatku… To nic, odpracuje swoje na bagnach, wroce i znowu bede dozorca. Teraz bedzie mi duzo lzej, chlopiec jest juz duzy, a na bagnach pomoze mi wujek Jura…

Andrzej przylapal sie na tym, ze nieprzyzwoicie gapi sie na Wana, jakby to nie on przed nim siedzial, lecz jakis dziwolag. Zreszta Wan rzeczywiscie byl dziwolagiem. Boze moj, pomyslal Andrzej, jakie musialbym przezyc zycie, zeby dojsc do takiej filozofii? Musze mu pomoc, to moj obowiazek. Ale jak?…

— No dobrze — powiedzial w koncu. — Jak chcesz. Tylko ze nie musisz jechac na bagna. Nie wiesz przypadkiem, kto jest teraz dyrektorem gieldy?

— Otto Friza.

— Co? Otto? No to w czym problem?…

— Poszedlbym do niego, ale przeciez on tam nic nie znaczy, niczego nie rozumie i wszystkiego sie boi.

Andrzej chwycil ksiazke telefoniczna, znalazl numer, podniosl szybko sluchawke. Musial dlugo czekac: najwidoczniej Otto spal jak susel. W koncu odezwal sie urywanym, sztucznie grozny glosem:

— Dyrektor Otto Friza, slucham.

— Dzien dobry, Otto — powiedzial Andrzej. — Mowi Woronii z prokuratury.

Zapadlo milczenie. Otto kilka razy odchrzaknal, potem powiedzial ostroznie:

— Z prokuratury? Slucham.

— Obudz sie wreszcie! — zawolal wsciekly Andrzej. — Elza cie tak ukolysala? Mowi Andrzej! Woronin!

— A, Andrzej!? — powiedzial zupelnie innym glosem Otto. — A co ty tak, w srodku nocy? Rany boskie, ale mi serce wali… Czego chcesz?

Andrzej wyjasnil mu sytuacje. Tak jak sie spodziewal, wszystko poszlo gladko. Otto zgadzal sie na wszystko. Tak, on zawsze twierdzil, ze Wan jest wlasciwym czlowiekiem na wlasciwym miejscu. Slusznie, on tez uwaza, ze Wan i tak nie nadaje sie na dyrektora kombinatu. Jest jak najbardziej i bez dwoch zdan zachwycony dazeniem Wana do zajmowania tak skromnej posady („wiecej nam trzeba takich ludzi, a tu wszyscy leza w gore, jak twoi strzelcy gorscy!…”), z oburzeniem odrzuca pomysl wyslania Wana na bagna, co sie zas tyczy ustawy, to pala swietym gniewem na sama mysl o tych kretynach — biurokratach, ktorzy zamieniaja zdrowy duch prawa w jego martwa litere. Koniec koncow, prawo jest od tego, zeby ograniczac dazenia roznych spryciarzy do windowania sie gore, nie moze zas dotyczyc — i nie dotyczy — ludzi, ktorzy pragna pozostac na dole. Dyrektor gieldy doskonale to rozumial. Tak! — powtarzal. — O tak! Oczywiscie!

Prawde mowiac, Andrzej mial niejasne, smieszne i niemile wrazenie, ze Otto zgodzilby sie na dowolna jego, Andrzeja Woronina, propozycje — na przyklad, zeby mianowac Wana merem albo zeby wsadzic go do karceru. Otto zawsze zywil do Andrzeja jakas chorobliwa wdziecznosc, zapewne dlatego ze Andrzej jako jedyny z ich towarzystwa (a moze i z calego miasta) traktowal go po ludzku… A zreszta, najwazniejsza byla teraz sprawa Wana.

— Wydam odpowiednie rozporzadzenia — powtorzyl Otto po raz dziesiaty. — Mozesz byc zupelnie spokojny. Dam wytyczne i Wana juz nigdy nikt nie ruszy.

Na tym stanelo. Andrzej odlozyl sluchawke i zaczal wypisywac Wanowi przepustke.

— Pojdziesz od razu? — zapytal, nie przestajac pisac. — Moze poczekaj na slonce… Niebezpiecznie teraz na ulicach…

— Dziekuje panu — mamrotal Wan. — Dziekuje panu… Andrzej, zdziwiony, podniosl glowe. Wan stal przed nim i klanial sie ze zlozonymi na piersiach dlonmi.

— Daj spokoj tym chinskim ceremoniom — warknal Andrzej oburzony i zaklopotany. — Co ja jestem, twoj dobrodziej czy co? — Podal Wanowi przepustke. — Pytam, czy pojdziesz od razu?

Wan przyjal przepustke i jeszcze raz sie uklonil.

— Lepiej bedzie, jak pojde teraz — powiedzial przepraszajaco. — Od razu. Pewnie smieciarze juz przyjechali…

— Smieciarze… — powtorzyl Andrzej. Spojrzal na talerz z kanapkami. Byly duze, swieze, z apetyczna szynka. — Czekaj no — wyjal z szuflady stara gazete i zaczal je w nia zawijac. — Do domu wezmiesz, dla Majlin…

Wan slabo protestowal, mamrotal cos o niepotrzebnym klopocie, ale Andrzej wsunal mu paczke za pazuche, objal za ramiona i powiodl do drzwi. Czul sie bardzo niezrecznie. Wszystko bylo jakos nie tak. I Otto, i Wan jakos dziwnie reagowali. Przeciez on chcial, zeby wszystko bylo zalatwione sprawiedliwie, dobrze, rozsadnie, a wyszlo z tego nie wiadomo co — jakies dobrodziejstwo, kumoterstwo, lewizna… Pospiesznie szukal wlasciwych slow, suchych, rzeczowych, podkreslajacych oficjalnosc i prawomocnosc sytuacji. Nagle wydalo mu sie, ze znalazl. Zatrzymal sie, uniosl podbrodek i patrzac na Wana z gory, powiedzial chlodno:

— Obywatelu Wan, w imieniu prokuratury serdecznie pana przepraszam za bezprawne zatrzymanie. Recze, ze wiecej sie to nie powtorzy.

Natychmiast poczul sie jak idiota. Co za bzdury! Po pierwsze, zatrzymanie nie bylo bezprawne. Szczerze mowiac, bylo calkowicie zgodne z prawem. A po drugie, sledczy Woronin nie mogl za nic reczyc, nie mial do tego prawa… Nagle zobaczyl oczy Wana — dziwne, a przy tym jakby znajome spojrzenie. I wtedy wszystko mu sie przypomnialo. Poczul goraco.

— Wan — odezwal sie zachrypnietym glosem. — Chce cie o cos zapytac, Wan.

Zamilkl. Pytanie bylo glupie, bez sensu, ale nie mogl go nie zadac. Wan wyczekujaco patrzyl na niego z dolu do gory.

— Wan — powtorzyl Andrzej i odkaszmal. — Gdzie byles dzisiaj o drugiej w nocy?

— Wlasnie o drugiej po mnie przyszli — odparl Wan. — Mylem schody.

— A wczesniej?

— Wczesniej zbieralem smieci, Majlin mi pomagala, potem poszla spac, a ja poszedlem myc schody.

— Tak — powiedzial Andrzej. — Tak wlasnie myslalem. No dobrze, do widzenia, Wan. Wybacz, ze tak wyszlo… Albo nie, poczekaj, odprowadze cie…

ROZDZIAL 4

Przed przesluchaniem Izi Andrzej przemyslal wszystko jeszcze raz. Po pierwsze, zabronil sobie traktowac go z uprzedzeniem. Ze Izia jest cynikiem, zarozumialcem i gadula, gotowym wysmiac wszystko jak leci, ze jest niechlujny, pluje gdy mowi, obrzydliwie chichocze, zyje z wdowa jak alfons i nie wiadomo, jak zarabia na zycie, to wszystko w tym przypadku nie powinno miec zadnego znaczenia.

Nalezalo jeszcze tylko wykorzenic glupi pomysl, ze Katzman jest zwyklym szerzycielem histerycznych plotek o Czerwonym Budynku i innych mistycznych zjawiskach. Czerwony Budynek istnieje naprawde. Jest zagadka — fantastyczna, nie wiadomo komu i po co potrzebna, ale istnieje. (Andrzej zajrzal do apteczki i, przegladajac sie w malutkim lusterku, posmarowal mascia saczacy sie guz). W zaistnialej sytuacji Katzman jest przede wszystkim swiadkiem. Co robil w Czerwonym Budynku? Jak czesto tam bywa? Co moze o nim powiedziec? Jaka to teczke stamtad wyniosl? A moze teczka rzeczywiscie nie jest stamtad? Moze naprawde ze starego merostwa?…

Stop, stop! Katzman nieraz sie wygadal… nie, nie wygadal, tylko opowiadal o swoich wyprawach na polnoc. Co on tam robil? Antymiasto tez jest gdzies na polnocy! Mimo wszystko dobrze, ze go zatrzymalem, chociaz rzeczywiscie zbyt pospiesznie. Przeciez zawsze sie tak dzieje: wszystko zaczyna sie od zwyklej ciekawosci, czlowiek pcha swoj wscibski nos gdzie nie trzeba, a potem ani sie obejrzy, a juz go zwerbowali… Dlaczego nie chcial mi oddac tej teczki? Teczka jest najwyrazniej stamtad… Czerwony Budynek tez! Tutaj szef czegos nie przemyslal do konca. No, to oczywiste, nie znal faktow. I nie byl tam. Tak, szerzenie plotek to straszna rzecz, ale Czerwony Budynek jest straszniejszy od wszelkich plotek. A najgorsze jest nie to, ze ludzie w nim gina — ale to, ze czasem z niego wychodza. Wychodza, wracaja i zyja wsrod nas. Tak; jakKatzman…

Andrzej czul, ze dotarl do sedna, ale zabraklo mu smialosci, zeby przeanalizowac wszystko do konca. Wiedzial tylko, ze Andrzej Woronin, ktory wszedl drzwiami z miedziana klamka, nie byl tym samym Andrzejem

Вы читаете Miasto skazane
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату