Woda byla letnia i obrzydliwa w smaku. Prysznic zamocowano za wysoko, nie sposob bylo dosiegnac go reka. Slaby strumien polewal wszystko, tylko nie to, co nalezalo. Splyw zatkal sie jak zwykle i na kratce pod nogami chlupala woda. To czekanie bylo okropne. Andrzej przysluchiwal sie: w szatni ciagle jeszcze slychac bylo gwar rozmow. Zdawalo mu sie, ze wymieniono jego imie. Skrzywil sie i zaczal przesuwac plecy, probujac zlapac strumien na grzbiet — posliznal sie, przytrzymal szorstkiej betonowej scianki i zaklal polglosem. Zeby ich wszystkich cholera wziela, nie mogli zrobic oddzielnego prysznica dla pracownikow rzadowych? Stercz tu teraz jak kto glupi…
Na drzwiach, na wysokosci nosa ktos wydrapal: „Popatrz w prawo”. Andrzej odruchowo spojrzal w prawo. Tam widnial napis: „Popatrz do tylu”. Andrzej zreflektowal sie. Znamy, znamy, jeszcze w szkole sie tego uczylismy, sami pisalismy… Wylaczyl wode. W szatni bylo cicho. Ostroznie uchylil drzwi i wyjrzal. Dzieki Bogu, wyszli…
Wyszedl spod prysznica, czlapiac po brudnych kafelkach i z obrzydzeniem podkurczajac palce. Podszedl do swojego ubrania. Katem oka zauwazyl w kacie jakis ruch, przyjrzal sie i dostrzegl pokryte czarnymi wlosami chude posladki. Jak zwykle: kleczy jakis golas na lawce i zaglada przez szczeline do damskiej szatni. Az znieruchomial, taki skupiony.
Andrzej wzial recznik i zaczal sie wycierac. Recznik byl taniutki, panstwowy, przesiakniety zapachem karbolu, nie wycieral wody, tylko rozmazywal japo skorze.
Goly przez caly czas sie gapil. Pozycje mial nienaturalna, jak wisielec — najwidoczniej dziure w scianie wywiercil jakis malolat-za nisko i niewygodnie. Po chwili najwidoczniej nie bylo juz na co patrzec. Golas odetchnal glosno, usiadl spuszczajac nogi i zobaczyl Andrzeja.
— Ubrala sie — oswiadczyl. — Piekna kobieta.
Andrzej nic nie powiedzial. Wlozyl spodnie i zaczal wciagac buty.
— Znowu zerwalem odcisk, prosze bardzo… — powiedzial goly, ogladajac swoja dlon. — Ktory to juz raz. — Rozlozyl recznik i z powatpiewaniem obejrzal go z obu stron. — Nie rozumiem tego — ciagnal, wycierajac glowe. — Czemu nie mozna przyslac tu koparki? Przeciez nas wszystkich mozna byloby zastapic jedna jedyna koparka. Dlubiemy tu lopatami, jak te…
Andrzej wzruszyl ramionami i burknal cos nie zrozumialego nawet dla samego siebie.
— Co? — zapytal goly, wysuwajac ucho spod recznika.
— Mowie, ze w miescie sa tylko dwie koparki — powiedzial zirytowany Andrzej.
Przy prawym bucie zerwalo mu sie sznurowadlo. Nie mozna juz bylo uciec od tej rozmowy.
— No, wlasnie mowie — daliby tu jedna! — odpowiedzial goly, energicznie rozcierajac chudziutka, wlochata piers. — A my lopatami… Lopata trzeba umiec pracowac, a skad, pytam sie, mamy to umiec, jesli jestesmy z miejskiego Urzedu Planowania?
— Koparki sa potrzebne gdzie indziej — warknal Andrzej. Przeklete sznurowadlo nijak nie dawalo sie zawiazac.
— Gdzie jest to gdzie indziej? — przyczepil sie natychmiast golas z urzedu planowania. — My tu mamy, o ile wiem, Wielka Budowe. A gdzie sa w takim razie koparki? Na Jeszcze Wiekszej? Nic o takiej nie slyszalem.
No i po jaka cholere ja z toba dyskutuje, pomyslal Andrzej ze zloscia. Wlasnie, po jaka cholere? Trzeba bylo przyznac mu racje, a nie dyskutowac. Przytaknalbym mu pare razy, to by sie odczepil… Nie, i tak by sie nie odczepil, zaczalby rozprawiac o golych babach — jakie to pozyteczne, tak sie na nie gapic. Co za typ.
— No i czemu pan tak narzeka? — zapytal, prostujac sie. — Prosza nas, zebysmy tu godzine popracowali, a my od razu zaczynamy jeczec, jakby nam olowek w tylek wsadzali… Widzicie go, odcisk sobie zerwal! Uraz zawodowy…
Golas z Urzedu Planowania, oszolomiony, wpatrywal sie w niego z otwartymi ustami. Chudy, wlochaty, z podagrycznymi kolanami, sterczacym brzuszkiem…
— Przeciez to dla nas! — ciagnal Andrzej, z wsciekloscia zapinajac kolnierzyk. — Prosza nas, zebysmy popracowali, i to nie dla kogos tam — dla siebie! To nie, znowu niezadowoleni, znowu im nie pasuje. Przed Przewrotem pewnie gowno wozil, teraz pracuje w Urzedzie Planowania, a i tak narzeka…
Wlozyl marynarke i zaczaj zwijac kombinezon. Czlowiek z Urzedu Planowania odezwal sie w koncu, obrazony:
— O, przepraszam! Mnie chodzilo o cos zupelnie innego! Mialem na mysli wylacznie racjonalnosc, efektywnosc… Az dziw bierze! Ja, jesli chce pan wiedziec, rowniez szturmowalem merostwo!… Tylko mowie, ze jezeli mamy tu Wielka Budowe, to powinno tu byc wszystko co najlepsze… I bardzo prosze na mnie nie krzyczec! …
— Aa, co z panem gadac… — machnal reka Andrzej i, w biegu owijajac kombinezon w gazete, wyszedl z szatni.
Selma juz na niego czekala na pobliskiej laweczce. Palila w zadumie, patrzac w strone wykopu, z przyzwyczajenia zakladajac noge na noge — swieza i rozowa po niedawnym prysznicu. Andrzej poczul nieprzyjemne uklucie na mysl, ze ten wlochaty debil slinil sie wlasnie na jej widok. Podszedl do niej, stanal z boku i polozyl dlon na jej chlodnej szyi.
— Idziemy?
Spojrzala na niego, usmiechnela sie i otarla policzkiem o jego reke.
— Usiadz, zapalimy — zaproponowala.
— Dobrze — zgodzil sie, usiadl i zapalil.
W wykopie roilo sie ludzi, spod lopat leciala ziemia, na zaostrzonym metalu poblyskiwalo slonce. Wyladowane ziemia furmanki pelzly po przeciwleglym stoku, przy stosie betonowych plyt czekala kolejna zmiana. Wiatr podrywal czerwonawy pyl, przynosil fragmenty marszow z glosnikow zamocowanych na cementowych slupach, hustal ogromnymi plytami z dykty z wyblaklymi haslami: „Heiger powiedzial: trzeba! Miasto odpowiedzialo: zrobimy!”, „Wielka budowa — to cios w zlych ludzi!”, „Eksperyment — ponad eksperymentatorami!”
— Otto obiecal, ze dzisiaj beda dywany — powiedziala Selma.
— To dobrze — ucieszyl sie Andrzej. — Wybierz najlepszy. Polozymy go w goscinnym.
— Myslalam, ze pojdzie do twojego gabinetu. Na sciane. Pamietasz, mowilam ci o tym jeszcze w zeszlym roku, jak tylko sie wprowadzilismy?…
— Do gabinetu? — powtorzyl w zadumie Andrzej. Wyobrazil sobie swoj gabinet, dywan i bron. Prezentowalo sie niezle. — Prawidlowo. Bardzo dobrze. Niech bedzie do gabinetu.
— Tylko zadzwon koniecznie do Romera — przypomniala Selma. — Niech przysle czlowieka.
— Sama zadzwon — odparl Andrzej. — Ja nie bede mial kiedy… A zreszta dobrze, zadzwonie. Gdzie ma ci go przyslac? Do domu?
— Nie, od razu do bazy. Przyjdziesz na obiad?
— Powinienem. A wlasnie, Izia juz dawno chcial sie wprosic. — No i bardzo dobrze! Zapros go na dzisiejszy wieczor. Juz tak dawno sie nie zbieralismy. I Wana trzeba by zaprosic, razem zMajlin…
— Uhu — mruknal Andrzej. Nie pomyslal o Wanie. — A oprocz Izi… planujesz zaprosic kogos z naszych? — zapytal ostroznie.
— Z naszych? Pulkownika mozna by zaprosic — powiedziala niepewnie Selma. — On jest w porzadku… I w ogole, jesli mamy zamiar zapraszac kogos z naszych, to przede wszystkim Dolfusow. Juz dwa razy u nich bylismy, nie wypada…
— Jesli bez zony… — zaczal Andrzej.
— Bez zony nie mozna.
— Wiesz co — powiedzial Andrzej. — Nie dzwon do nich na razie. Zobaczymy wieczorem. — Doskonale zdawal sobie sprawe, ze Wan i Dolfiisowie nie pasuja do siebie. — Moze lepiej zaprosmy Czaczue?
— Genialne! — wykrzyknela Selma. — Napuscimy go na Dolfusice. Wszyscy beda zadowoleni. — Wyrzucila niedopalek. — Idziemy?
Z wykopu, kierujac sie pod prysznice, wyszla, wzbijajac kurz, kolejna grupa Wielkich Budowniczych — spoconych, glosnych, rozrechotanych robotnikow z odlewni.
— Chodzmy — powiedzial Andrzej.
Idac zapluta, piaszczysta alejka, miedzy dwoma rzedami cherlawych, niedawno posadzonych lip, wyszli na przystanek autobusowy, gdzie ciagle jeszcze staly dwa zapchane, obdrapane autobusy. Andrzej spojrzal na