szczegolnosci o panu radcy”. Andrzej dobrze znal tego Jewsiejenke. Wyjatkowo dziwny i wyjatkowo pechowy czlowiek — za co sie wzial, same kleski. Kiedys rozpalil wyobraznie Andrzeja, chwalac czterdziesty drugi rok pod Leningradem. „Dobre byly czasy — mowil z jakas marzycielska nutka w glosie. — Zyjesz, o niczym nie myslisz, a jak co potrzeba, powiesz zolnierzom, zdobeda”… Do-wojowal sie stopnia kapitana i w ciagu calej wojny zabil jednego jedynego czlowieka — wlasnego oficera politycznego. Wychodzili wtedy z okrazenia, Jewsiejenko zobaczyl, ze politycznego zlapali Niemcy i przeszukujamu kieszenie. Strzelil zza krzakow, zabil politycznego i uciekl. Bardzo byl z siebie dumny: gdyby nie on, zameczyliby czlowieka na smierc. I co z takim glupkiem zrobic? To juz jego szosty donos. A przeciez nie pisze do Romera czy do Warejkisa, tylko do mnie. Zabawna psychologiczna sztuczka. Gdyby napisal do Warejkisa albo do Romera, Kechada by polecial. A ja go nie rusze, wiem o nim wszystko, ale go nie rusze, dlatego ze go cenie i mu wybaczam, wszyscy o tym wiedza. I wychodzi na to, ze obowiazek obywatelski spelniony, a czlowiekowi krzywda sie nie dzieje… Co za potwor z tego Jewsiejenki, Boze drogi!…

Andrzej zmial list, wrzucil do kosza i wzial nastepny. Charakter pisma na kopercie wydal mu sie znajomy. Adresu nadawcy nie bylo. Wewnatrz koperty znalazl kartke papieru; tekst wystukano na maszynie — to byla kopia, w dodatku nie pierwsza — a pod spodem widnial odreczny dopisek. Andrzej przeczytal, nic nie zrozumial, przeczytal jeszcze raz, zamarl i spojrzal na zegarek. Potem zerwal sluchawke z bialego telefonu i wykrecil numer.

— Radce Romera, szybko!

— Radca Romer jest zajety.

— Mowi radca Woronin! Powiedzialem, ze to pilne!

— Prosze wybaczyc, panie radco. Radca Romer jest u prezydenta…

Andrzej trzasnal sluchawka, odepchnal oslupiala Amalie i rzucil sie do drzwi. Gdy zlapal za plastikowa klamke, zrozumial, ze juz jest za pozno, ze juz i tak nie zdazy. Oczywiscie, jesli to wszystko bylo prawda. Jesli to nie kretynski dowcip…

Powoli podszedl do okna, oparl sie o obita aksamitem porecz i popatrzyl na plac. Byl jak zwykle pusty. Majaczyly blekitne mundury, w cieniu pod drzewami sterczeli gapie, przekustykala staruszka, pchajac przed soba dziecinny wozek. Przejechal samochod. Andrzej czekal, wbijajac dlonie w porecz.

Amalia podeszla do niego od tylu, leciutko dotknela jego ramienia.

— Co sie stalo? — zapytala szeptem.

— Odejdz — powiedzial, nie odwracajac sie. — Usiadz w fotelu.

Amalia zniknela. Andrzej znowu popatrzyl na zegarek. Minela kolejna minuta. No pewnie, pomyslal. To nie moglo byc prawda. To tylko idiotyczna zgrywa. Albo szantaz… W tym momencie spod drzew wylonil sie jakis czlowiek i zaczal powoli isc przez plac. Z tej wysokosci wydawal sie bardzo malutki i Andrzej nie mogl go rozpoznac. Pamietal, ze tamten byl chudy i zgrabny, a ten wygladal na ciezkiego, napecznialego. Dopiero w ostatniej chwili Andrzej zrozumial dlaczego. Zmruzyl oczy i odsunal sie od okna.

Na placu rozlegl sie huk — krotki i glosny. Zadrzaly i zadzwieczaly okna, gdzies na dole z drazniacym brzekiem polecialy szyby, Amalia wydala z siebie stlumiony okrzyk, a na placu na dole rozleglo sie nieprzyjemne wycie…

Jedna reka odsuwajac Amalie, ktora rwala sie — nie wiadomo, do niego czy do okna, Andrzej zmusil sie, zeby otworzyc oczy i spojrzec. Tam gdzie przed chwila stal czlowiek, teraz widnial zaslaniajacy wszystko zoltawy slup dymu. Ze wszystkich stron biegly blekitne mundury, a nieopodal, pod drzewami, szybko rosl tlum. To byl koniec.

Andrzej, nie czujac nog, wrocil do stolu, usiadl i znowu wzial do reki list.

„Do wszystkich silnych plugawego swiata tego!

Nienawidze klamstwa, ale wasza prawda jest jeszcze gorsza klamstwa. Zmieniliscie miasto w wygodny chlew, jego mieszkancow — w syte swinie. Nie chce byc syta swinia, ale nie chce tez byc swiniopasem, trzecie wyjscie w waszym obmierzlym swiecie nie zostalo mi dane. Jestescie zadufani i nieudolni w swojej slusznosci, a przeciez wielu z was bylo kiedys prawdziwymi ludzmi. Sa wsrod was i moi dawni przyjaciele. Do nich zwracam sie przede wszystkim. Slowa do was nie trafiaja, musze je wzmocnic moja smiercia. Moze bedzie wam wstyd, moze zadrzycie, a moze poczujecie sie zle w waszym chlewie. To moja ostatnia nadzieja. I niech was Bog pokarze za nude! To nie moje slowa, ale podpisuje sie pod nimi obiema rekami — Danny Lee”.

List zostal napisany na maszynie, przez kalke. To byla trzecia albo czwarta kopia, z odrecznym dopiskiem pod spodem:

„Drogi Woronin, zegnaj! Wybuchu dokonam dzisiaj, o trzynastej zero zero, na placu pod Szklanym Domem. Jesli list sie nie spozni, bedziesz mogl na mnie popatrzec. Lepiej mi nie przeszkadzajcie — beda tylko niepotrzebne ofiary. Twoj byly przyjaciel i kierownik dzialu listow twojej bylej gazety — Danny”.

Andrzej podniosl oczy i zobaczyl Amalie.

— Pamietasz Danny'ego? — zapytal. — Danny Lee, kierownik dzialu listo w…

Amalia kiwnela glowa w milczeniu. Po chwili jej twarz wykrzywila sie przerazeniem.

— Niemozliwe! — powiedziala ochryple. — To nie moze byc prawda…

— Zrobil wybuch… — Andrzej z trudem poruszal wargami. — Pewnie obwiazal sie dynamitem. Pod marynarka.

— Po co? — zapytala Amalia. Przygryzla wargi, jej oczy wypelnily sie lzami, ktore zaraz pociekly po drobnej, bialej twarzy i zawisly na podbrodku.

— Nie rozumiem — powiedzial Andrzej bezradnie. — Nic nie rozumiem… — Bezmyslnie wpatrywal sie w list. — Niedawno sie widzielismy… Klocilismy sie, dyskutowalismy… — Znowu popatrzyl na Amalie. — Moze przychodzil do mnie w godzinach przyjec? Moze go nie przyjalem?

Amalia zakryla twarz rekami i potrzasala glowa.

Nagle Andrzej poczul zlosc. A nawet nie zlosc, tylko wsciekle rozdraznienie, takie samo, jak dzisiaj rano po prysznicu. Do diabla! Czego oni jeszcze chca!? Czego im jeszcze brakuje, kanaliom!?… Idiota! I co on udowodnil? Swinia nie chce byc, swiniopasem nie chce byc… Nudzi mu siej No i idz do diabla razem ze swoja nuda!…

— Przestan ryczec! — wydarl sie na Amalie. — Wytrzyj nos i idz do siebie.

Odepchnal papiery, zerwal sie i znowu podszedl do okna.

Na placu czernial ogromny tlum. W jego srodku byla pusta, szara przestrzen, otoczona blekitnymi mundurami, krzatali sie tam ludzie w bialych kitlach. Karetka wlaczyla syrene, probujac utorowac sobie droge…

…No i co udowodniles? Ze nie chcesz z nami zyc? A po co bylo to udowadniac i komu? Ze nas nienawidzisz? Na prozno. Robimy to, co trzeba. Nie nasza wina, ze to wszystko swinie. Byli swiniami, zanim przyszlismy, i beda nimi, gdy odejdziemy. Mozemy ich tylko ubrac i nakarmic, wyzwolic od zwierzecych cierpien, a duchowych cierpien i tak nigdy nie czuli — nie mogli czuc. Tak wiele juz dla nich zrobilismy! Wystarczy spojrzec, jak teraz wyglada miasto. Czystosc, porzadek, po tamtym bajzlu nie zostalo nawet wspomnienie, zarcia — do woli, ciuchow — do woli, wkrotce i rozrywek bedzie do woli, dajcie nam tylko troche czasu… I czego oni jeszcze chca? A ty, czego ty dokonales? Zaraz sanitariusze zeskrobia twoje wnetrznosci z asfaltu — oto co osiagnales… A my musimy pracowac dalej, pchac naprzod cala te machine, bo wszystko, co do tej pory osiagnelismy, to dopiero poczatek, trzeba to jeszcze zachowac, a jak juz zachowamy, pomnozyc… Dlatego, ze na Ziemi ludzie nie maja nad soba ani diabla, ani Boga, a tutaj — maja… Ty parszywy demokrato, narodowcu, swiatobliwcu, bracie moich braci…

Ale przed oczami ciagle mial tego Danny'ego, ktorego pamietal z ich ostatniego spotkania, sprzed miesiaca czy dwoch. Byl wtedy jakis taki wyschniety, wymeczony, jakby chory, a w wygaslych, smutnych oczach czailo sie jakies tajemnicze przerazenie. I to, co powiedzial pod sam koniec ich bezladnego, bezsensownego sporu, gdy juz sie podniosl i rzucil na talerzyk pomiete banknoty: „Boze, no i czym sie tak przechwalasz? Na oltarz klada zoladek… I po co? Ludzi nakarmic! I to ma byc cel? W glupiej Danii nauczyli sie tego wiele lat temu. Dobrze, moze nie mam prawa, jak to nazywasz, walczyc tak zaciekle w imieniu wszystkich. Niechby nawet nie wszyscy, ale ja i ty dokladnie wiemy, ze ludzie potrzebuja czegos innego, ze prawdziwie nowego swiata w ten sposob nie zbudujesz!” „A jak, do cholery jasnej, go zbudowac? Jak?!” — wrzeszczal wtedy Andrzej, ale Danny machnal tylko reka i nic wiecej nie powiedzial.

Zadzwonil bialy telefon. Andrzej z niechecia wrocil do stolu i podniosl sluchawke.

— Andrzej? Mowi Heiger.

— Witaj, Fritz.

— Znales go?

Вы читаете Miasto skazane
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ОБРАНЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату