na pomocy ono siadzie na horyzoncie i w ogole zniknie z pola widzenia. I wlasnie teraz cie pytam: jak daleko jest do tego miejsca? Mozesz to okreslic?
— Nie czytasz moich raportow — stwierdzil Andrzej. — Gdybys je czytal, wiedzialbys, ze celem calej tej ekspedycji jest wyjasnienie, gdzie jest ow poczatek swiata.
— To wiem — powiedzial cierpliwie Heiger. — Ja pytam o wartosci przyblizone. Czy mozesz chocby w przyblizeniu okreslic te odleglosc? Ile to bedzie — tysiac kilometrow? Sto tysiecy? Milion?… Okreslamy cel ekspedycji, rozumiesz? Jesli ten cel znajduje sie w odleglosci miliona kilometrow to juz przestaje byc celem Ajesli…
— Jasne, rozumiem. Trzeba bylo od razu tak mowic. A wiec… Cala trudnosc polega na tym, ze nie znamy zakrzywienia swiata ani odleglosci od slonca. Gdybysmy mieli mozliwosc obserwacji wzdluz calej linii Miasta — rozumiesz? nie obecnego Miasta, ale od poczatku do konca — wtedy moglibysmy nazwac te wielkosci. Potrzebny jest duzy luk, przynajmniej kilkaset kilometrow. A my mamy luk dlugosci piecdziesieciu kilometrow. Dlatego dokladnosc jest taka marna.
— Podaj mi minimalna i maksymalna odleglosc — powiedzial Heiger.
— Maksymalna — to nieskonczonosc, jesli ten swiat jest plaski. A minimalna — okolo tysiaca kilometrow.
— Darmozjady! — Heiger popatrzyl na nich ze wstretem. — Tyle forsy w was wladowalem, a pozytku…
— Daj spokoj — powiedzial Andrzej. — Od dwoch lat namawiam cie na te ekspedycje. Chcesz wiedziec, na jakim swiecie zyjesz — daj pieniadze, transport, ludzi. Inaczej nic z tego nie bedzie. Potrzebujemy tylko pieciuset kilometrow. Zmierzymy grawitacje, zmiane natezenia, zmiane wysokosci…
— Dobrze — przerwal mu Heiger. — Nie mowmy teraz o tym. To szczegoly. Uswiadomcie sobie tylko, ze jednym z celow ekspedycji jest dotarcie na poczatek swiata. Uswiadomiliscie sobie?
— Owszem — skinal glowa Andrzej. — Ale po co ci to? Tego juz nie wiem.
— Chce wiedziec, co tam jest — powiedzial Heiger. — A ze cos tam jest, to pewne. Cos takiego, od czego wiele moze zalezec.
— Na przyklad? — zapytal Andrzej.
— Na przyklad Antymiasto.
Andrzej prychnal.
— Antymiasto… Ciagle w nie wierzysz?
Heiger podniosl sie, zalozyl rece za plecy i przeszedl sie po jadalni.
— Wierze, nie wierze… — powiedzial. — Musze miec absolutna pewnosc, czy ono istnieje, czy nie.
— Ja na przyklad — zaczal Andrzej — juz dawno doszedlem do wniosku, ze Antymiasto to wymysl starego rzadu…
— Podobnie jak Czerwony Budynek — zachichotal cichutko Izia.
Andrzej nachmurzyl sie,
— Czerwony Budynek nie ma tu nic do rzeczy. Heiger sam mowil, ze stary rzad szykowal wojskowa dyktature i ze do tego bylo mu potrzebne zagrozenie z zewnatrz. Wlasnie wasze Antymiasto.
Heiger zatrzymal sie przed nim.
— A dlaczego ty wlasciwie protestujesz przeciwko temu, zeby dojsc do samego konca? Czyzby cie zupelnie nie interesowalo, co: tam moze byc? Ladnych mam radcow!
— Przeciez tam nic nie ma! — wykrzyknal Andrzej, troche jednak zmieszany. — Ziab, wieczna noc, pustynia lodowa… Ciemna strona ksiezyca, rozumiesz?
— Mam inne informacje — powiedzial Heiger. — Antymiasto istnieje. Nie ma tam zadnej pustyni lodowej, a jesli nawet jest, to mozna przez nia przejsc. Tam jest miasto, takie samo jak tutaj, ale co sie tam dzieje — nie wiemy. Niektorzy opowiadaja, ze tam wszystko jest na odwrot. Gdy u nas jest dobrze, u nich zle… — przerwal i znowu?; zaczal chodzic po jadalni.
— Boze — jeknal Andrzej. — Co to za bzdury?
Spojrzal na Izie i ugryzl sie w jezyk. Izia siedzial z rekami za oparciem fotela. Krawat mu sie przekrzywil, a on sam promienial i patrzyl zwyciesko na Andrzeja.
— Jasne — powiedzial Andrzej. — Mozna wiedziec, z jakich zrodel pochodza te informacje? — zapytal Izie.
— Caly czas z tych samych, skarbie — usmiechnal sie Izia. — Historia to wielka nauka. A w naszym miescie ma szczegolnie duzo do powiedzenia. Co, oprocz wielu innych, jest zaleta naszego miasta? Z niewiadomych przyczyn nie niszczy sie tu archiwow! Wojen nie ma, najazdow nie ma, a tego, co napisane piorem, nie wyrabiesz nawet toporem.
— Te twoje archiwa… — zirytowal sie Andrzej.
— A co! Niech Fritz sam powie, kto znalazl wegiel? Trzysta tysiecy ton wegla w podziemnym skladzie! Moze twoi geolodzy? Nie, i laskawy panie, to Katzman znalazl. Nie wychodzac przy tym ze swojego gabinetu…
— Krotko mowiac — powiedzial Heiger, znowu siadajac w swoim fotelu — nauka nauka, archiwa archiwami, ale ja chcialbym sie dowiedziec czegos jeszcze. Po pierwsze: co jest za nami? Czy mozna tam zyc? Czy znajdzie sie tam cos, co moze sie nam przydac?; Po drugie: kto tam zyje? I to na calej tej przestrzeni: od tego miejsca — postukal paznokciem w stol — do samego konca swiata, czy poczatku, czy gdzie tam dojdziecie… Co to sa za ludzie? Czy to w ogole ludzie? Dlaczego tam sa? Jak sie tam znalezli? Z czego zyja? I po trzecie: wszystko, co uda sie wam dowiedziec o Antymiescie. To cel polityczny! I musisz zrozumiec, Andrzej, ze to jest prawdziwy cel ekspedycji. Poprowadzisz te ekspedycje, wyjasnisz wszystko, o czym mowilem, i tu, w tym pokoju, zdasz mi relacje z rezultatow.
— C-co? — zapytal Andrzej.
— Zdasz relacje. Tutaj. Osobiscie.
— Chcesz mnie tam wyslac?
— Oczywiscie! A jak myslales?
— Chwileczke… — Andrzej zmieszal sie. — Z jakiej racji? Nigdzie sie nie wybieralem… Mam tutaj kupe spraw, komu je przekazac? I w ogole, nie chce nigdzie isc!
— Co to znaczy — nie chcesz? To po co mi zawracales glowe? Kogo mam wyslac, jak nie ciebie?
— O Boze! A kogo chcesz! Mianuj kierownikiem Kechade… to doswiadczony zwiadowca. Albo, na przyklad, Butza…
Umilkl pod badawczym spojrzeniem Heigera.
— Nie mowmy lepiej ani o Kechadzie, ani o Butzu — powiedzial polglosem Heiger.
Andrzej nie wiedzial, co odpowiedziec, i zapanowala niezreczna cisza. Heiger nalal sobie zimnej kawy.
— W tym miescie — powiedzial takim samym tonem — ufam doslownie dwom, trzem ludziom. Sposrod nich na kierownika ekspedycji nadajesz sie tylko ty, bo jestem pewien, ze jesli poprosze cie, zebys doszedl do konca, dojdziesz do konca. Nie zawrocisz w pol drogi i nikomu na to nie pozwolisz. A gdy przedstawisz mi potem sprawozdanie, bede mogl w nie uwierzyc. Sprawozdaniu Izii tez moglbym uwierzyc, ale Izia jest beznadziejnym administratorem i fatalnym politykiem. Rozumiesz mnie? Wybieraj. Albo stajesz na czele ekspedycji, albo nie mamy o czym rozmawiac.
Znowu zapanowalo milczenie. Izia, czujac sie niezrecznie, powiedzial:
— Ho, ho, ho… Moze powinienem Wyjsc, panowie administratorzy?
— Siedz — rozkazal Heiger, nie odwracajac sie do niego. — Jedz ciastka.
Andrzej myslal goraczkowo. Rzucic wszystko. Selme. Amalie. Dom. Ustabilizowane, spokojne zycie… I po co mi to? Wlec sienie wiadomo dokad. Upal. Bloto. Ohydne zarcie… Zestarzalem sie, czy co? Pare lat temu przyjalbym taka propozycje z zachwytem. A teraz nie chce. Nie chce zupelnie. Izia codziennie, i to w homerycznych dawkach. Wojskowi. Zabawa w koszary. I pewnie na piechote— caly ten tysiac kilometrow na piechote i w dodatku z plecakiem na plecach, i to pewnie, cholera, nie z pustym… I bron. Matko Boska, moze tam trzeba bedzie strzelac! I po jaka cholere mialbym sterczec pod kulami? Po cholere kozie lutnia? Po diabla wilkowi kamizelka?… Trzeba bedzie wziac ze soba wujka Jure, nie wierze tym wojskowym, jak psom… Upal, odciski i smrod… A na samym koncu pewnie potworny ziab. Dobrze, ze chociaz przez cala droge slonce bedzie nam swiecic w plecy. I Kechade trzeba bedzie wziac. Bez Kechady nie pojde i koniec — co mnie obchodzi, ze mu nie wierzysz, za to z nim bede spokojny co do spraw naukowych… I tyle czasu bez kobiety — zwariuje jak nic, tak sie przyzwyczailem. Ale ty mi za to zaplacisz. Podrzucisz mi cywilow do dzialu psychologii socjalnej… i do geodezji