Wyszedl. Natychmiast pojawily sie dziewczeta w bialych fartuszkach. Szybko i bezszelestnie podaly kawe i zniknely razem z Parkerem.
— No, a ty przyjdziesz? — zapytal Andrzej Izie.
— Z przyjemnoscia — odpowiedzial Izia, pijac kawe z poswistem i cmokaniem. — A kto bedzie?
— Pulkownik bedzie, Dolfusy beda, moze Czaczua… A kto ci jest potrzebny?
— Szczerze mowiac raczej nie Dolfusica.
— Nie przejmuj sie, na Dolfusice napuscimy Czaczue…
Izia kiwnal glowa, a potem nagle powiedzial:
— Dawno zesmy sie nie zbierali, co?
— To prawda, stary, zajety jestem…
— Klamiesz jak z nut, czym ty mozesz byc zajety? Siedzisz, przecierasz swoja kolekcje… Uwazaj, zebys sie kiedys przypadkiem nie zastrzelil. A, wlasnie! Zdobylem dla ciebie pistolecik. Prawdziwy Smith and Wesson. Prosto z prerii.
— Naprawde!?
— Ale jest caly zardzewialy…
— Tylko go nie czysc! — krzyknal Andrzej, podskakujac. — Przynies taki, jaki jest, bo jeszcze zepsujesz! Maslane lapy! I to nie jest! zaden pistolecik, tylko rewolwer! Gdzie go znalazles?
— Gdzie bylo trzeba, tam znalazlem. Poczekaj, na ekspedycji tyle tego znajdziemy, ze do domu nie doniesiesz…
Andrzej odstawil filizanke z kawa. O tym aspekcie ekspedycji do tej pory nie pomyslal. Od razu poczul niezwykly zapal — wyobrazil sobie unikalna kolekcje coltow, brauningow, mauzerow, parabellum, walterow, naganow, zauerow… i jeszcze dalej, w glab; czasu: rewolwery Lefeaucheux i Lepage do pojedynkow… ogromne abordazowe pistolety z bagnetem… wspaniale pistolety samorobki z Dzikiego Zachodu… wszystkie te niezwykle skarby, o ktorych nawet nie smial marzyc, czytajac katalog prywatnych zbiorow i milionera Brunnera, ktory jakims cudem znalazl sie w Miescie. Futeraly, skrzynki, magazyny pelne broni… Moze bedzie mial szczescie i znajdzie czeska zbrojowke… albo astre dziewiecset, a moze nawet „dziewiatke” — mauzer zero osiem, rzadkosc, marzenie… Taak…
— A min przeciwczolgowych nie zbierasz? — zapytal Izia. — Albo, powiedzmy, kolubryn?
— Nie. — Andrzej usmiechnal sie radosnie. — Tylko osobista bron strzelecka…
— Bo proponuja mi bazuke. Nawet niedroga, chca dwiescie tugrikow wszystkiego.
— Z bazukami to idz do Romera — zaproponowal Andrzej.
— Dziekuje. U Romera juz bylem — powiedzial Izia i usmiech zamarl mu na ustach.
Cholera, pomyslal Andrzej, ale chlapnalem. Na szczescie w tym momencie wrocil Heiger. Byl zadowolony.
— No, nalejcie filizanke prezydentowi — powiedzial. — O czym gadaliscie?
— O literaturze i sztuce — odparl Izia.
— O literaturze? — Heiger wypil lyk kawy. — No prosze! I co tam moi radcy mowia o literaturze?
— Glupoty gada — zniecierpliwil sie Andrzej. — Mowilismy o mojej kolekcji, a nie o literaturze.
— A cos sie tak nagle zainteresowal literatura? — zapytal Izia, patrzac z ciekawoscia na Heigera. — Zawsze byl z ciebie taki praktyczny prezydent…
— Wlasnie dlatego mnie zainteresowala — powiedzial Heiger. — Policzcie — zaproponowal i zaczal zaginac palce. — W Miescie wychodza dwa czasopisma literackie, cztery literackie dodatki do gazet, co najmniej dziesiec seryjnych wydan przygodowych bzdur… no, to chyba wszystko. I jeszcze z kilkanascie ksiazek na rok. A przy tym ani jednej pozycji na chociazby przyzwoitym poziomie. Rozmawialem z ludzmi, ktorzy maja o tym pojecie. Ani przed Przewrotem, ani potem w Miescie nie pojawilo sie nawet jedno wartosciowe dzielo. Sama makulatura. Dlaczego?
Izia i Andrzej popatrzyli na siebie. Tak, Heiger zawsze umial zaskoczyc, nie ma co.
— Mimo wszystko czegos tu nie rozumiem — powiedzial Izia do Heigera. — Co cie to wlasciwie obchodzi? Szukasz pisarza, ktory napisalby twoja biografie?
— Mozesz byc powazny? — zapytal cierpliwie Heiger. — W Miescie jest milion mieszkancow, z czego ponad tysiac to literaci. I same beztalencia. To znaczy, ja, oczywiscie, nie czytalem…
— Beztalencia, beztalencia — machnal reka Izia. — Zostales dobrze poinformowany.
Zadnych Dostojewskich ani Tolstojow nie widac. Ani Lwow, ani nawet Aleksych…
— No wlasnie, i dlaczego? — zapytal Andrzej.
— Utalentowanych pisarzy brak — ciagnal Heiger. — Malarzy brak. Kompozytorow — brak. Tych… rzezbiarzy tez brak.
— Architektow brak — podchwycil Andrzej. — Rezyserow brak…
— Nic! — zawolal Heiger. — Na milion mieszkancow! Najpierw mnie to zdziwilo, a potem, szczerze mowiac, zaniepokoilo.
— Dlaczego? — zapytal natychmiast Izia.
Heiger zawahal sie.
— Trudno to wyjasnic — przyznal sie. — Osobiscie nie wiem, po co to jest potrzebne, ale slyszalem, ze w kazdym porzadnym spoleczenstwie to wszystko jest. A skoro u nas nie ma, to znaczy, ze cos jest nie tak… Powiedzmy, ze przed Przewrotem zycie w Miescie bylo ciezkie, ze byl burdel i ludzie mieli na glowie wazniejsze sprawy niz sztuka. Ale teraz zycie tak jakby zaczelo sie ukladac…
— Nie — przerwal mu zamyslony Andrzej. — To nie ma nic do rzeczy. O ile wiem, mistrzowie swiatowej slawy pracowali wlasnie w warunkach totalnego bajzlu. Na to ma nie reguly. Mistrz mogl byc nedzarzem, wariatem, pijakiem, a mogl byc tez czlowiekiem zamoznym, jak na przyklad Turgieniew. Nie wiem.
— W kazdym bac razie — . powiedzial Izia do Heigera — jesli masz zamiar na przyklad ostro podniesc poziom zycia swoich literatow…
— Tak! Na przyklad! — Heiger znowu upil kawy i oblizujac wargi popatrzyl na Izie zmruzonymi oczami.
— To nic z tego nie wyjdzie — ciagnal Izia, nie wiadomo dlaczego zadowolony. — Zadnych szans!
— Poczekajcie — powiedzial Andrzej. — A moze utalentowani tworcy po prostu nie trafiaja do Miasta? Nie zgadzaja sie tutaj przyjsc?
— Albo, powiedzmy, nikt im tego nie proponuje — dodal Izia.
— Dajcie spokoj — powiedzial Heiger. — Piecdziesiat procent ludnosci w Miescie to mlodziez. Na Ziemi nie znaczyli nic. Jak mozna bylo ustalic, czy maja talent czy nie?
— A moze wlasnie da sie to jakos ustalic — zastanowil sie Izia.
— Powiedzmy — powiedzial Heiger. — W Miescie jest kilkadziesiat tysiecy osob, ktore urodzily sie i wyrosly tutaj. Co z nimi? A moze talent to sprawa genow?
— Wlasnie, to rzeczywiscie dziwne — stwierdzil Andrzej. — Inzynierow mamy wspanialych. Naukowcow tez nie najgorszych, moze nie Mendelejewow, ale na swiatowym poziomie. Wezmy chociazby tego Butza… Utalentowanych ludzi nie brakuje — wynalazcy, administratorzy, rzemieslnicy… i w ogole wszelkiego rodzaju specjalisci.
— Otoz to — powiedzial Heiger. — To wlasnie mnie dziwi.
— Posluchaj, Fritz — zaczal Izia. — Po co ci dodatkowe klopoty? Pojawia sie genialni pisarze, zaczna cie obsmarowywac w swoich genialnych utworach — i ciebie, i twoje porzadki, i twoich radcow… I wyjda z tego paskudne nieprzyjemnosci. Najpierw bedziesz ich przekonywac, potem im grozic, potem zaczniesz aresztowac…
— Dlaczego koniecznie musieliby mnie obsmarowywac? — oburzyl sie Heiger. — A moze wlasnie zechca mnie wychwalac?
— Nie — pokrecil glowa Izia. — Nie zechca. Andrzej ci to dzisiaj tlumaczyl na przykladzie uczonych. Wielcy pisarze tez zawsze zrzedza. To ich stan normalny — sa przeciez chorym sumieniem narodu, ktorego istnienia samo spoleczenstwo czesto nawet nie podejrzewa. A skoro symbolem spoleczenstwa w danym przypadku jestes ty, ciebie obrzuca blotem w pierwszej kolejnosci… — Izia zachichotal. — Wyobrazam sobie, jak rozprawiliby sie z twoim Romerem!
Heiger wzruszyl ramionami.
— Oczywiscie, jesli Romer ma wady, to prawdziwy pisarz powinien o nich napisac. Po to wlasnie jest pisarzem, zeby przecinac wrzody.