— Jeszcze nigdy pisarze nie przecinali zadnych wrzodow — zaprotestowal Izia. — Chore sumienie narodu jest po prostu chore, i tyle…
— Ale w koncu nie o to chodzi — przerwal mu Heiger. — Odpowiedz mi po prostu: czy uwazasz obecna sytuacje za normalna, czy nie?
— A co jest norma? — zapytal Izia. — Czy sytuacje na Ziemi mozna uznac za normalna?
— Nie zaczynaj! — skrzywil sie Andrzej. — Pytanie bylo proste: czy moze istniec spoleczenstwo bez tworcow? Dobrze cie zrozumialem, Fritz?
— Uscisle moje pytanie jeszcze bardziej — dodal Heiger. — Czy to normalne, zeby milionowe spoleczenstwo — wszystko jedno, czy tutaj, czy na Ziemi — przez dziesiatki lat nie wydalo ani jednego utalentowanego czlowieka?
Izia milczal, z roztargnieniem szczypiac brodawke. Andrzej powiedzial:
— Jesli sadzic po starozytnej Grecji, to bardzo nienormalne.
— W takim razie dlaczego tak jest? — zapytal Heiger.
— Eksperyment to Eksperyment — powiedzial Izia. — Ale jesli sadzic po Mongolach, to z nami wszystko w porzadku.
— Co chcesz przez to powiedziec? — zapytal podejrzliwie Heiger.
— Nic takiego — zdziwil sie Izia. — Po prostu ich tez jest milion, a moze nawet wiecej. Jako przyklad mozna by jeszcze wziac, powiedzmy, Koreanczykow… albo prawie kazdy arabski kraj…
— Wez jeszcze Cyganow — mruknal niezadowolony Fritz.
Andrzej ozywil sie.
— A wlasnie, chlopaki — zapytal. — Czy w miescie sa Cyganie?
— A zeby was! — zawolal gniewnie Heiger. — Z wami w ogole nie mozna powaznie porozmawiac…
Chcial cos jeszcze dodac, ale w tym momencie na progu pojawil sie rumiany Parker i Heiger spojrzal na zegarek.
— Dosyc tego — powiedzial wstajac. — Zagadalismy sie — westchnal i zaczal zapinac trencz. — Panowie radcy! Na miejsca! Na miejsca!
ROZDZIAL 3
Otto Friza nie klamal: dywan rzeczywiscie byl wspanialy. Czarno-purpurowy, o glebokich, szlachetnych odcieniach, zajal cala lewa sciane w gabinecie, naprzeciwko okien. Gabinet zaczal teraz zupelnie inaczej wygladac. To bylo diabelnie piekne, eleganckie, znaczace.
Andrzej, zachwycony, cmoknal Selme w policzek. Poszla z powrotem do kuchni, zeby przypilnowac sluzby, a on przechadzal sie po gabinecie, przygladajac sie dywanowi ze wszystkich stron. Patrzyl wprost, ogladal go z boku i z ukosa. Potem otworzyl swoja bezcenna szafe i wyciagnal stamtad pokazny mauzer. To bylo jego ulubione, dziesiecionabojowe monstrum, ktore narodzilo sie w dziale specjalnym fabryki w Mauzerwerke. W czasie wojny ojczyznianej oslawiona bron komisarzy w zakurzonych helmach oraz japonskich imperatorskich oficerow w plaszczach z kolnierzami z psiego filtra.
Mauzer byl starannie wyczyszczony, jego oksydowana stal lsnila. Wrazenie pelnej gotowosci bojowej psula zeszlifowana iglica. Andrzej potrzymal go chwile w dwoch rekach, potem zlapal za okragla, wyzlobiona rekojesc, opuscil, a nastepnie podniosl do oczu i wycelowal w pien jabloni za oknem, tak jak Heiger na strzelnicy.
Potem odwrocil sie w strone dywanu i przez chwile wybieral na nim miejsce. Znalazl je szybko. Zdjal pantofle, wlazl na sofe i przylozyl mauzer do wybranego punktu. Przyciskajac go jedna reka do sciany, odchylil sie jak mogl najdalej i popatrzyl. Wspaniale. Zeskoczyl na podloge, w samych skarpetkach wylecial do przedpokoju, wyciagnal skrzynke z narzedziami i wrocil pod dywan.
Powiesil mauzer, potem lugier z celownikiem optycznym (z tego lugra w ostatni dzien Przewrotu Ciota zastrzelil dwoch milicjantow)! i wlasnie probowal powiesic brauning, model z tysiac dziewiecset! szostego roku — malutki, prawie kwadratowy — gdy uslyszal za plecami znajomy glos:
— Bardziej na prawo, Andrzeju. I o centymetr nizej.
— Tak? — zapytal Andrzej, nie odwracajac sie.
— Tak.
Andrzej zamocowal brauning, tylem zeskoczyl z sofy i cofnal sie az do stolu, zeby przyjrzec sie swojemu dzielu.
— Ladnie — pochwalil Nauczyciel.
— Ladnie, ale za malo — westchnal Andrzej.
Nauczyciel, stapajac bezszelestnie, podszedl do szafy, przykucnal, poszperal i wyjal wojskowy nagan.
— A ten? — zapytal.
— Nie ma drewienka przy rekojesci — powiedzial ze smutkiem j Andrzej. — Ciagle mam zamiar zamowic i ciagle zapominam… — wlozyl pantofle, przysiadl na parapecie obok stolu i zapalil. — Na gorze bede mial bron do pojedynkow. Pierwsza polowa dziewietnastego wieku. Mozna spotkac przepiekne egzemplarze, ze srebrna inkrustacja, o najdziwniejszych ksztaltach — od takich malutkich do ogromnych, z dluga lufa…
— Lepage — powiedzial Nauczyciel.
— Nie, rewolwery Lepage sa akurat male. A na dole, nad sama sofa, zawiesze bron z siedemnastego i osiemnastego wieku…
Zamilkl, wyobrazajac sobie, jak pieknie bedzie to wygladac. Nauczyciel, ciagle kucajac, grzebal w szafie. Za oknem niedaleko warczala kosiarka do strzyzenia trawnikow. Cwierkaly ptaki.
— To byl dobry pomysl, zeby powiesic tu dywan, prawda? — zapytal Andrzej.
— Wspanialy — powiedzial Nauczyciel, podnoszac sie. Wyjal z kieszeni chusteczke i wytarl rece. — Tylko lampe postawilbym w tamtym kacie, obok telefonu. I telefon powinien byc bialy.
— Bialy mi nie przysluguje — westchnal Andrzej.
— To nic. Wrocisz z ekspedycji, dostaniesz bialy.
— A wiec to dobrze, ze zgodzilem sie pojsc?
— A co, miales watpliwosci?
— Tak. — Andrzej zgasil niedopalek w popielniczce. — Po pierwsze, nie chcialo mi sie. Po prostu. W domu mi dobrze, zycie mam spokojne, pracy duzo. A po drugie, szczerze mowiac, troche sie balem.
— No, no — powiedzial Nauczyciel.
— Naprawde. A pan, czy moze mi pan powiedziec, co mnie tam czeka? No, widzi pan! Niepewnosc… Kilkanascie strasznych Iziowych legend i zupelna niepewnosc. Plus wszystkie uroki wedrownego zycia. Znam ja te ekspedycje! I w archeologicznych bralem udzial, i we wszystkich innych…
Tak jak sie spodziewal, Nauczyciel zainteresowal sie:
— A w tych ekspedycjach… jak by to powiedziec… co jest w nich najstraszniejsze, najbardziej nieprzyjemne?
Andrzej bardzo lubil to pytanie. Odpowiedz wymyslil juz dawno temu, nawet ja sobie zapisal i potem nieraz wykorzystywal w rozmowach z roznymi panienkami.
— Najstraszniejsze? — powtorzyl dla zwiekszenia efektu. — Prosze sobie wyobrazic: namiot, noc, dookola pustka, zadnych ludzi, wilki wyja, grad, burza… — zawiesil glos i popatrzyl na Nauczyciela, ktory nachylil sie, zasluchany. — Grad, rozumie pan? Wielkosci golebiego jaja… I trzeba isc za potrzeba.
Na napietej twarzy Nauczyciela pojawil sie zaklopotany usmiech, ktory po chwili przerodzil sie w glosny smiech.
— Zabawne. Sam pan to wymyslil?
— Sam — powiedzial z duma Andrzej.
— Zuch, bardzo zabawne… — Nauczyciel znowu sie zasmial, krecac glowa. Potem usiadl w fotelu i popatrzyl na sad. — Ladnie tu u was w Bialym Dworze.
Andrzej odwrocil sie i tez spojrzal na sad. Zalana sloncem zielen, motyle nad kwiatami, nieruchome jablonie, a dwiescie metrow dalej, za krzakami bzu — biale sciany i czerwony dach sasiedniego domku. I Wan w