Gdy usiedli przy stole, Heiger powiedzial do Izi:
— Czestuj sie, moj Zydzie. Czestuj sie, moj mily.
— Nie jestem twoim Zydem — zaprotestowal Izia, nakladajac sobie na talerz salatke. — Sto razy ci mowilem, ze jestem swoim wlasnym Zydem. To jest twoj Zyd — machnal widelcem w strone Andrzeja.
— Soku pomidorowego nie ma? — zapytal zrzedliwie Andrzej, rozgladajac sie po stole.
— Chcesz pomidorowego? — zapytal Heiger. — Parker! Sok pomidorowy dla pana radcy!
W drzwiach jadalni pojawil sie rosly, rumiany mlodzieniec — osobisty adiutant prezydenta. Podszedl do stolu podzwaniajac ostrogami i z lekkim uklonem postawil przed Andrzejem spotniala karafke z sokiem pomidorowym.
— Dziekuje, Parker — powiedzial Andrzej. — Dziekuje, sam sobie naleje.
Heiger skinal glowa i Parker zniknal.
— Ales go wytresowal! — zaciamkal Izia z pelnymi ustami.
— Mily chlopak — powiedzial Andrzej.
— A u Mandzuro przy obiedzie podaja wodke — oznajmil Izia.
— Kabel! — w glosie Heigera byl wyrzut.
— A to dlaczego? — zdziwil sie Izia.
— Jesli Mandzuro w godzinach pracy pije wodke, bede musial go ukarac.
— Wszystkich nie wystrzelasz — wzruszyl ramionami Izia.
— Kara smierci zostala zniesiona — powiedzial Heiger. — A zreszta, nie pamietam dokladnie. Bede musial zapytac Czaczuy…
— A co sie stalo z poprzednikiem Czaczuy? — zainteresowal sie niewinnie Izia.
— To byl zwykly przypadek — oswiadczyl Heiger. — Wywiazala sie strzelanina.
— Dobry byl z niego pracownik — zauwazyl Andrzej. — Czaczua zna swoja robote, ale szef!… To byl fenomenalny czlowiek.
— Taak, polecialo troche glow… — powiedzial Heiger w zadumie. — Bylismy wtedy szczeniakami…
— Wszystko dobre, co sie dobrze konczy — stwierdzil Andrzej.
— Nic sie jeszcze nie skonczylo! — zaoponowal Izia. — Skad wam przyszlo do glowy, ze to juz koniec?
— W kazdym razie strzelaniny juz sie skonczyly — warknal Andrzej.
— Prawdziwa strzelanina nawet sie jeszcze nie zaczela — oswiadczyl Izia. — Sluchaj, Fritz, byly juz na ciebie zamachy?
Fritz zmarszczyl brwi.
— Co za idiotyczna mysl? Oczywiscie, ze nie.
— Beda — obiecal Izia.
— Dziekuje — powiedzial chlodno Heiger.
— Beda zamachy — ciagnal Izia — i bedzie narkotykowy boom. Beda bunty sytych. O hipisach nawet nie mowie, oni juz sa. Beda samobojstwa na znak protestu, samospalenia, samowybuchy… Zreszta juz sa.
Heiger i Andrzej spojrzeli po sobie.
— No prosze — zirytowal sie Andrzej. — Juz wie.
— Ciekawe, skad? — zastanowil sie Heiger, wpatrujac sie w Izie zmruzonymi oczami.
— Co wiem? — zapytal szybko Izia. Odlozyl widelec. — Czekajcie no! A! Wiec to bylo samobojstwo na znak protestu? A ja tu mysle — co to za brednie? Jacys pijani strzalowi szlajaja sie z dynamitem… A to takie buty! Szczerze mowiac, myslalem, ze to proba zamachu. Teraz jasne… A kto to wlasciwie byl?
— Niejaki Danny Lee — odezwal sie Heiger po chwili milczenia. — Andrzej go znal.
— Lee… — powiedzial w zadumie Izia, z roztargnieniem rozcierajac po klapie marynarki smugi majonezu. — Danny Lee… Poczekaj, taki chudy? Dziennikarz?
— Ty tez go znales — przypomnial Andrzej. — Pamietasz, u mnie w gazecie…
— Tak, tak, tak! — wykrzyknal Izia. — Zgadza sie! Przypominam sobie.
— Tylko, na milosc boska, trzymaj jezyk za zebami — poprosil Heiger.
Izia ze swoim zwyklym nieuchronnym usmiechem zaczal szarpac brodawke na szyi.
— Ach, wiec to byl on… — mamrotal. — Jasne… rozumiem… obwiazal sie dynamitem i wyszedl na plac. I pewnie wyslal listy do wszystkich gazet, dziwak… taaak… I co masz zamiar teraz zrobic? -zwrocil sie do Heigera.
— Juz zrobilem — odpowiedzial Heiger.
— No tak, no tak! — zniecierpliwil sie Izia. — Wszystko utajniles, spreparowales oficjalne klamstwo, spusciles Romera z lancucha — ale nie o to mi chodzi.
Co ty o tym wszystkim myslisz? A moze sadzisz, ze to byl przypadek?
— N-nie. Nie sadze, ze to byl przypadek — powiedzial powoli Heiger.
— Chwala Bogu! — wykrzyknal Izia.
— A ty co o tym myslisz? — zapytal go Andrzej.
Izia odwrocil sie do niego szybko.
— Aty?
— Ja mysle, ze w kazdym normalnym spoleczenstwie zdarzaja sie maniacy. Danny byl maniakiem, bez dwoch zdan. Mial wyraznego szmergla na punkcie filozofii. I pewnie nie on jeden…
— A co mowil? — zapytal chciwie Izia,
— Mowil, ze mu sie nudzi. Mowil, ze nie znalezlismy prawdziwego celu. Mowil, ze cala nasza praca nad podniesieniem poziomu zycia to bzdury, ktore niczego nie rozwiazuja. Duzo rzeczy mowil, ale przy tym nie umial zaproponowac nic sensownego. Maniak. Histeryk.
— A czego on wlasciwie chcial? — zapytal Heiger. Andrzej machnal reka.
— Zwyczajne narodnickie bzdury. „Wszystko przecierpi i ulozy sobie gosciniec jasny, szeroki, szczesliwy”… [3]
— Nie rozumiem — powiedzial Heiger.
— No, uwazal, ze zadanie wyksztalconych ludzi polega na podniesieniu narodu do swojego poziomu. Ale jak to zrobic, tego juz, oczywiscie, nie wiedzial.
— I dlatego sie, zabil?… — zapytal z powatpiewaniem Heiger.
— No przeciez ci mowie, ze to maniak.
— A wedlug ciebie? — zapytal Heiger Izie.
Izia nie namyslal sie nawet sekundy.
— Jesli maniakiem mozna nazwac czlowieka, ktory stara sie rozwiazac nierozwiazywalny problem — to wtedy zgoda, byl maniakiem. I ty — Izia wskazal palcem Heigera — tego nie zrozumiesz. Nalezysz do ludzi, ktorzy biora sie wylacznie za dajace sie rozwiazac problemy.
— Zalozmy — powiedzial Andrzej. — Danny byl absolutnie pewien, ze jego problem da sie rozwiazac.
Izia opedzil sie od niego.
— Obaj nic nie rozumiecie — oswiadczyl. — Uwazacie siebie za technokratow i elite. Demokrata to dla was przezwisko. Kazdy powinien znac swoje miejsce. Pogardzacie masami i jestescie dumni ze swojej pogardy. A przeciez w rzeczywistosci jestescie najprawdziwszymi, stuprocentowymi niewolnikami tych mas! Wszystko, co robicie, robicie dla mas. Wszystko, nad czym lamiecie sobie glowy, potrzebne jest przede wszystkim masom. Zyjecie dla mas. Gdyby masy zniknely, wasze zycie straciloby sens. Jestescie zalosnymi, nedznymi rzemieslnikami. I wlasnie dlatego nigdy nie staniecie sie maniakami. To, czego potrzeba masom, stosunkowo latwo zdobyc. Dlatego z gory wiadomo, ze wszystkie wasze zadania mozna rozwiazac. Nigdy nie zrozumiecie ludzi, ktorzy zabijaja sie na znak pro testu…
— Dlaczego-nie zrozumiemy? — zirytowal sie Andrzej. — Co tu w ogole jest do rozumienia? To oczywiste, ze robimy to, czego chce przytlaczajaca wiekszosc. I my tej wiekszosci dajemy — albo staramy sie dac — wszystko, procz ptasiego mleka, ktorego zreszta wiekszosc wcale od nas nie zada. Ale zawsze jest znikoma mniejszosc, ktorej potrzebne jest wlasnie ptasie mleko. Maja taka, rozumiecie, idee fixe. Idee bzik. Dajcie im ptasiego mleka! I to tylko dlatego, ze wlasnie ptasiego mleka dostac nie mozna. Tak wlasnie rodza sie socjalni maniacy. Co tu jest do rozumienia? A moze ty rzeczywiscie sadzisz, ze cale to bydlo mozna podniesc do poziomu elity?
— Nie mowimy teraz o mnie — wyszczerzyl sie Izia. — Ja sie za niewolnika wiekszosci, czyli za sluge