benzyna i samogonem. Andrzej pokazal swoja przepustke i wszedl do westybulu. Zdazyl jeszcze uslyszec, ze chlop domaga sie rozmowy z prezydentem Heigerem, a ochrona probuje go przekonac, ze to wejscie sluzbowe i ze powinien obejsc budynek dookola i sprobowac szczescia w biurze przepustek. Klotnia powoli nabierala mocy.
Andrzej wjechal winda na czwarte pietro i wszedl w drzwi, na ktorej widnial czarno-zloty napis: „Osobista kancelaria prezydenta ds. nauki i techniki”. Na jego widok siedzacy przed wejsciem kurierzy wstali i jednakowym ruchem schowali za plecami niedopalki. W bialym, szerokim korytarzu oprocz nich nie bylo nikogo. Zza drzwi pokojow, zupelnie jak kiedys w redakcji, dobiegaly dzwonki telefonow, cos komus dyktujace rzeczowe glosy, trzask maszyn do pisania. Kancelaria pracowala pelna para. Andrzej otworzyl drzwi z napisem „Radca A. Woronin” i wszedl do poczekalni przed swoim gabinetem.
Tutaj tez wstali na jego widok: gruby, wiecznie spocony dyrektor dzialu geodezji Kechada, apatyczny, zalosnie wygladajacy bialooki kierownik dzialu kadr Warejkis, wiercaca sie i niespokojna podstarzala kobieta z dzialu finansow i nieznajomy chlopak o wygladzie sportowca — pewnie jakis nowy, czekajacy na przedstawienie panu radcy. Zza swojego stolika z maszyna do pisania szybko wyskoczyla usmiechnieta Amelia — jego osobisty sekretarz.
— Witam, witam — powiedzial glosno Andrzej, przywolujac na twarz najbardziej dobroduszny z usmiechow. — Prosze mi wybaczyc, ale te przeklete autobusy byly zapchane po dach, musialem isc piechota od samej budowy…
Zaczal sciskac dlonie: spocona lape Kechady, pletwe Warejkisa, garstke suchych kosci kobiety z finansowego (po jaka cholere do mnie przylazla? Czego ona moze chciec?) i zeliwna lopate nastroszonego nowego.
— Mysle, ze dame puscimy przodem… — mowil. — Madam, prosze… — to do kobiety z finansowego. — Jest cos pilnego? — to polglosem do Amelii. — Dziekuje — wzial podany mu telefonogram i otworzyl drzwi do gabinetu. — Prosze, madam, prosze…
Rozwijajac po drodze telefonogram, podszedl do stolu. Patrzac na papier, wskazal kobiecie reka fotel, potem usiadl i polozyl blankiety telefonogramu przed soba.
— Slucham.
Kobieta zaczela trajkotac. Andrzej sluchal jej uwaznie, usmiechajac sie kacikami ust i stukajac olowkiem w blankiet. Juz po pierwszych slowach kobiety wiedzial wszystko.
— Prosze mi wybaczyc — przerwal jej po poltorej minuty. — Juz rozumiem. Wlasciwie nie mamy zwyczaju przyjmowac ludzi z protekcji, jestem jednak przekonany, ze w pani przypadku mamy do czynienia z pewnego rodzaju wyjatkiem. Jesli pani corka rzeczywiscie tak bardzo interesuje sie kosmografia, ze zajmowala sie nia samodzielnie jeszcze w szkole… Prosze zadzwonic do mojego kierownika kadr. Pomowie z nim. — Wstal. — Bez watpienia, takie ambicje u mlodziezy nalezy wszelkimi sposobami popierac i wspomagac… — Odprowadzil ja do drzwi. — To absolutnie zgodne z duchem nowych czasow. Prosze mi nie dziekowac, madam, spelnilem tylko swoj obowiazek. Wszystkiego dobrego.
Wrocil do biurka i przeczytal telefonogram. „Prezydent zaprasza pana radce Woronina do swojego gabinetu na godzine 14.00”. To wszystko. Ale w jakiej sprawie? Po co? Co ze soba wziac? Dziwne… Najprawdopodobniej Fritz z nudow chce pogadac. Czternasta zero zero — przerwa obiadowa. Znaczy sie, obiad jemy u prezydenta… Podniosl sluchawke telefonu wewnetrznego.
— Amalio, niech pani przysle Kechade.
Drzwi otworzyly sie i wszedl Kechada, ciagnac za rekaw mlodzika — sportowca.
— Chce panu przedstawic, panie radco — zaczal od progu — tego oto mlodego czlowieka… Douglas Katcher… Jest nowy, przybyl do nas dwa miesiace temu. Nie moze usiedziec na jednym miejscu.
— Coz — rozesmial sie Andrzej — wszyscy potrzebujemy zmian. Bardzo mi milo, Katcher.
Skad pan pochodzi? Z jakich czasow?
— Dallas, w stanie Teksas — nieoczekiwanie glebokim basem odpowiedzial chlopak, usmiechajac sie niesmialo. — Szescdziesiaty trzeci rok.
— Skonczyl pan cos?
— Zwykly college. Potem bylem na kilku wyprawach geologicznych. Poszukiwanie nafty.
— Swietnie — powiedzial Andrzej. — To wlasnie to, czego potrzebujemy. — Przez chwile bawil sie olowkiem. — Zapewne nie wie pan o tym, ale wszystkim zadajemy to pytanie: uciekl pan? Szukal przygod? A moze zainteresowal sie pan Eksperymentem?…
Douglas Katcher zasepil sie, scisnal prawa reka kciuk lewej i popatrzyl w okno.
— Mozna powiedziec, ze ucieklem — powiedzial tubalnym glosem.
— Zastrzelono tam u nich prezydenta — wyjasnil Kechada, wycierajac twarz chusteczka. — Wlasnie w jego miescie…
— Ach, tak! — powiedzial Andrzej ze zrozumieniem. — Znalazl sie pan w jakis sposob w kregu podejrzanych?
Mlody chlopak pokrecil glowa. Kechada odpowiedzial:
— Nie, nie o to chodzi. To dluga historia. Wiazali z tym prezydentem wielkie nadzieje, uwielbiali go… jednym slowem — psychologia.
— Przeklety kraj — odezwal sie chlopak. — Nie ma juz dla nich ratunku.
— Taak. — Andrzej pokiwal ze wspolczuciem glowa. — Czy pan wie, ze my nie uznajemy juz Eksperymentu?
Chlopak wzruszyl barczystymi ramionami.
— Mnie tam wszystko jedno. Podoba mi sie tutaj. Tyle ze ja nie lubie siedziec na jednym miejscu. W miescie mi sie nudzi. A mister Kechada zaproponowal mi wziecie udzialu w ekspedycji…
— Na poczatek chce go wyslac z grupa Sona — wyjasnil Kechada. — Chlopak z niego silny, jakies tam doswiadczenie ma, a wie pan, jak trudno znalezc ludzi do pracy w dzungli.
— No coz. Bardzo sie ciesze, Katcher. Podoba mi sie pan. Mam nadzieje, ze nie ulegnie to zmianie.
Ketcher niezrecznie kiwnal glowa i wstal. Kechada rowniez sie podniosl, sapiac.
— Jeszcze jedno. — Andrzej podniosl palec. — Chce pana uprzedzic, Katcher, ze Miastu i Szklanemu Domowi zalezy, zeby sie pan uczyl. Nie potrzebujemy zwyczajnych roboli, tych mamy pod dostatkiem. Potrzebujemy wyszkolonych kadr. Jestem przekonany, ze z pana bylby wspanialy inzynier nafciarz… Jak tam z jego ilorazem, Kechada?
— Osiemdziesiat siedem — usmiechnal sie Kechada.
— No, widzi pan… Mam pelne podstawy w pana wierzyc.
— Bede sie staral — burknal Douglas Katcher i spojrzal na Kechade.
— Z naszej strony to wszystko — oznajmil Kechada.
— Z mojej rowniez — powiedzial Andrzej. — Wszystkiego dobrego… i przyslijcie do mnie Warejkisa.
Warejkis nie wszedl, tylko jak zwykle wsuwal sie do gabinetu po kawalku, co chwila spogladajac w szczeline uchylonych drzwi. Zamknal je za soba starannie, bezszelestnie doczlapal do stolu i usiadl. Smutek na jego twarzy byl bardziej widoczny niz zazwyczaj. Kaciki ust mial opuszczone.
— Zebym nie zapomnial — odezwal sie Andrzej. — Byla tu ta kobieta z finansowego…
— Wiem — powiedzial cicho Warejkis. — Corka.
— Tak. No wiec, nie mam nic przeciwko temu.
— Do Kechady — nie wiadomo, zapytal czy stwierdzil Warejkis.
— Nie, mysle, ze lepiej do obliczeniowcow.
— Dobrze — powiedzial Warejkis, wyjmujac z wewnetrznej kieszeni marynarki notes. — Instrukcja zero siedemnascie — powiedzial bardzo cicho.
— Tak?
— Zostal zakonczony kolejny konkurs — prawie zaszeptal Warejkis. — Wylowiono osmiu pracownikow z ilorazem inteligencji nizszym od wymaganych siedemdziesieciu pieciu.
— Dlaczego siedemdziesieciu pieciu? Wedlug instrukcji dolna granica wynosi szescdziesiat siedem.
— Zgodnie z poprawka osobistej kancelarii prezydenta do spraw kadr — wargi Warejkisa ledwie sie poruszaly — dolna granica dla naukowych i technicznych pracownikow osobistej kancelarii prezydenta wynosi siedemdziesiat piec.
— Ach tak… — Andrzej podrapal sie w skron. — Hm… No coz, to logiczne.