ohydna owsianka… I chlodne wino! Duzo, do woli… albo piwo. Zaburczalo mu w zoladku. Zesztywnial, przestraszony, i zaczal nasluchiwac. Nie, nic. Dzisiaj — odpukac — nie biegal ani razu, dobre i to. I pieta chyba sie zagoila…

Na gorze cos runelo z loskotem, cos sie posypalo.

— No i gdzie pan lezie, jak slowo daje!… — wrzasnal Izia. Rozlegl sie smiech i glosy znowu zaczely dudnic.

Grzebcie, grzebcie, pomyslal Andrzej. W was cala nadzieja. Tylko od was mozna oczekiwac czegos sensownego… Z calej tej durnej wyprawy zostanie tylko moj raport i dwadziescia cztery Iziowe skrzynie z papierami!

Wyprostowal nogi i rozciagnal sie na schodach, opierajac sie na lokciach. Niemowa kichnal, glosno odpowiedzialo mu echo. Andrzej odchylil glowe i zaczal przygladac sie wysokiemu sklepieniu.

Porzadnie budowali, ladnie, nie to co u nas. I w ogole, jak widac, niezle im sie zylo. A i tak zgineli… Nie spodoba sie to Fritzowi — pewnie by wolal potencjalnego przeciwnika. A tu nic takiego — zyli, budowali, czcili jakiegos swojego Heigera… Ukochanego i Prostego… A w rezultacie — pustka. Tak jakby nigdy nikogo nie bylo. Same kosci, i nawet tych jest malo jak na tylu mieszkancow. Tak, panie prezydencie! Czlowiek planuje sobie rozne rzeczy, a pan Bog mu jakies migotanie spusci i koniec…

Tez kichnal i pociagnal nosem. Chlodno tu jakos… A Kechade dobrze by bylo oddac pod sad, jak wrocimy… Jego mysli skierowaly sie na dawny tor: jak zapedzic Kechade w kozi rog, tak zeby nawet nie mogl pisnac, zeby cala dokumentacja byla jak na dloni i zeby Heiger od razu wiedzial w czym rzecz… Opedzil sie od tych mysli — nie czas i nie miejsce. Teraz trzeba myslec wylacznie o jutrzejszym dniu. O dzisiejszym tez by nie zaszkodzilo. Na przyklad, gdzie sie podzial posag? Przyszedl jakis rogaty… jakis stegozaur… wzial go pod pache i poszedl. Po co? A poza tym, wazyl przeciez ladnych kilkadziesiat ton. Wiec co, jak mu sie zachce, to traktor tez sobie zabierze? Trzeba sie stad wynosic, nie ma co. Gdyby nie pulkownik, juz by nas tu nie bylo… Zaczaj myslec o pulkowniku i nagle zlapal sie na tym, ze nasluchuje.

Pojawil sie jakis oddalony, niejasny dzwiek — nie glosy, bo glosy przez caly czas dudnily tak samo — cos na ulicy, za wysokimi, uchylonymi drzwiami. Zadzwieczaly kolorowe szyby witrazu, zawibrowaly kamienne schody pod lokciami i tylkiem, jakby gdzies w poblizu byly tory i teraz jechal po nich pociag — ciezki, towarowy. Niemowa nagle otworzyl oczy i odwrocil glowe, nasluchujac w napieciu.

Andrzej ostroznie podciagnal pod siebie nogi i wstal, trzymajac automat za pasek. Niemowa tez od razu wstal, patrzac na niego jednym okiem i caly czas nasluchujac.

Trzymajac automat w pogotowiu, Andrzej bezszelestnie podbiegl do drzwi i wyjrzal. Gorace, zakurzone powietrze sparzylo mu twarz. Ulica byla zolta, rozpalona i pusta. Tylko wchlaniajaca dzwieki cisza juz nie istniala. Ogromny mlot z tepa jednostajnoscia walil gdzies w jezdnie. Odglosy uderzen — ciezkich, chrzeszczacych, miazdzacych bruk dobiegaly z daleka, ale przez caly czas sie przyblizaly.

W domu naprzeciwko z glosnym brzekiem rozsypala sie peknieta witryna. Andrzej zaskoczony cofnal sie, ale od razu sie opanowal, zacisnal zeby i przeladowal automat. Diabli mnie tu przyniesli, pomyslal przelotnie.

Mlot nadciagal, ale zupelnie nie wiadomo bylo, z ktorej strony. Uderzenia byly coraz czestsze, coraz glosniejsze. Slyszalo sie w nich jakas niezlomnosc i nieodwracalnosc zwyciestwa. Kroki losu, przemknelo Andrzejowi przez glowe. Niepewnie obejrzal sie na Niemowe.

Przezyl szok. Niemowa stal, opierajac sie o sciane, i w skupieniu manipulowal swoim toporem, obcinajac paznokiec przy malym palcu lewej reki. Mine mial przy tym zupelnie obojetna, nawet znudzona.

— Co?! — zapytal ochryple Andrzej. — Cos ty?…

Niemowa popatrzyl na niego, kiwnal glowa i znowu zajal sie swoim paznokciem. Bumm, bumm, bumm — rozlegalo sie juz zupelnie blisko, ziemia drzala pod nogami. I nagle zapadla cisza. Andrzej znowu wyjrzal. Na najblizszym skrzyzowaniu, siegajac glowa do drugiego pietra, stala ciemna figura. Posag. Zabytkowy metalowy posag. Ten sam typ z zabia morda, tylko ze teraz stal wyciagniety, zadzierajac w gore obfity podbrodek, jedna reke mial za plecami, druga z wyciagnietym palcem wskazujacym uniosl w gore — nie wiadomo czy grozac, czy pokazujac na niebo…

Andrzej, znieruchomialy jak w koszmarze, patrzyl na tego potwora z sennych majaczen. Ale widzial, ze to nie sen. Posag wygladal normalnie — niedorzecznie nieudolna konstrukcja z metalu, pokryta ni to zgorzelina, ni to czarnym tlenkiem, postawiona bez sensu, w idiotycznym miejscu… W unoszacym sie nad jezdnia goracym powietrzu jej zarysy drzaly i kolysaly sie, dokladnie tak samo jak zarysy domow przy ulicy.

Andrzej poczul na swoim ramieniu reke. Obejrzal sie — usmiechniety Niemowa uspokajajaco kiwal glowa. Bumm, bumm, bumm — rozleglo sie znowu na ulicy. Niemowa trzymal go za ramie — gladzil, poklepywal i ugniatal mu miesnie delikatnymi palcami. Andrzej odsunal go gwaltownie i wyjrzal. Posag zniknal. Znowu bylo cicho.

Andrzej odepchnal Niemowe i na miekkich nogach pobiegl po schodach na gore, gdzie, jak gdyby nigdy nic, ciagle dudnily glosy.

— Dosyc! — krzyknal, wdzierajac sie do biblioteki. — Idziemy stad!

Glos zalamal mu sie, ale oni niczego nie uslyszeli, a moze uslyszeli, ale nie zwrocili uwagi — byli zbyt zajeci. Ogromne pomieszczenie uchodzilo w glab diabli wiedza jak daleko, zaladowane ksiazkami regaly tlumily dzwieki. Jeden z regalow sie przewrocil, na podlodze lezala gora ksiazek. Wlasnie w niej grzebali Izia i Pak — obaj bardzo zadowoleni, rozgoraczkowani, spoceni, roznamietnieni… Andrzej podszedl do nich depczac po ksiazkach i podniosl obu za kolnierze.

— Idziemy stad — powiedzial. — Dosyc. Idziemy.

Izia popatrzyl na niego zamglonym wzrokiem, szarpnal sie, wyrwal i od razu oprzytomnial. Szybko obejrzal Andrzeja od stop do glow.

— Co z toba? — zapytal. — Stalo sie cos?

— Nic sie nie stalo — odpowiedzial ze zloscia Andrzej. — Starczy tej grzebaniny. Gdzie chcieliscie isc? Do panteonu? To chodzmy do panteonu.

Pak, ktorego przez caly czas trzymal za kolnierz, delikatnie poruszyl ramionami i odchrzaknal. Andrzej puscil go.

— Wiesz, co my tu znalezlismy?… — zaczal Izia z zapalem i od razu przerwal. — No, co sie takiego stalo?

Andrzej juz sie opanowal. Wszystko, co zdarzylo sie na dole, tutaj — w tej dusznej, surowej sali, pod pytajacym wzrokiem Izi, obok niezachwianie poprawnego Paka — wydawalo sie niedorzeczne i niemozliwe

— Nie mozemy tracic tyle czasu na kazdy obiekt — powiedzial marszczac brwi. — Mamy tylko dobe. Chodzmy.

— Biblioteka to nie byle obiekt! — sprzeciwil sie natychmiast Izia. — To pierwsza biblioteka w naszej wyprawie. Sluchaj, przeciez ty wygladasz jak trup. Co sie, do licha, stalo?!

Andrzej ciagle nie mogl zdecydowac sie na opowiedzenie. Zupelnie nie wiedzial, jak to zrobic.

— Chodzmy — burknal, odwrocil sie i depczac ksiazki ruszyl ku wyjsciu.

Izia dogonil go, wzial pod reke i dalej szedl obok niego. Stojacy w drzwiach Niemowa przesunal sie, pozwalajac im przejsc. Andrzej ciagle nie wiedzial, jak zaczac. Wszystkie slowa wydawaly mu sie idiotyczne. Potem przypomnial sobie o pamietniku.

— Czytales mi wczoraj pamietnik… — zaczal. Schodzili juz po schodach. — No, tego… co sie powiesil…

— No?

— No i masz!

Izia zatrzymal sie.

— Migotanie?

— Czy wy nic nie slyszeliscie? — zapytal Andrzej z rozpacza.

Izia pokrecil glowa, a Pak odpowiedzial:

— Pewnie za bardzo zajelismy sie ksiazkami. Spieralismy sie. — Maniacy… — powiedzial Andrzej. Konwulsyjnie wciagnal powietrze, obejrzal sie na Niemowe i w koncu wykrztusil: — Posag. Przyszedl i poszedl… Szlajaja sie, rozumiesz, po miescie, jak zywe…

Zamilkl.

— No? — zapytal niecierpliwie Izia.

— Co — no! To wszystko!

Вы читаете Miasto skazane
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату