zasnulo sie chmurami nowych klopotow i podejrzen. Ale natychmiast lekkomyslnie machnal na to reka. Koreanczyk jak Koreanczyk. Czlowiek spokojny, nigdy na nic sie nie skarzy. Dalekowschodni wariant Jozefa Katzmana, to wszystko… Przypomnial sobie, jak brat opowiadal mu kiedys, ze wszystkie narody Dalekiego Wschodu, a zwlaszcza Japonczycy, maja do Koreanczykow taki stosunek, jak wszystkie narody Europy, a zwlaszcza Rosjanie i Niemcy, do Zydow. Teraz wydalo mu sie to zabawne. Nagle, nie wiedziec czemu, przypomnial sobie o Kaneko… Tak, Kaneko by sie tu przydal, wujek Jura, Donald… He, he… Gdyby udalo mu sie namowic na te ekspedycje wujka Jure, wszystko wygladaloby teraz zupelnie inaczej…
Przypomnial sobie, jak na dzien przed wymarszem specjalnie wykroil kilka godzin, wzial od Heigera limuzyne z kuloodpornymi szybami i pojechal do wujka Jury. Jak pili w wielkiej, pietrowej chalupie, w ktorej bylo tak czysto, jasno, tak apetycznie pachnialo mieta, domowym dymem, swiezym chlebem. Pili samogon, zagryzali prosiakiem w galarecie i chrupiacymi ogorkami malosolnymi, jakich Andrzej nie jadl od Bog wie jak dawna, obgryzali baranie zeberka, maczali kawalki chleba w przesiaknietym zapachem czosnku sosie… A potem tega Holenderka Marta, zona wujka Jury, ciezarna juz trzeci raz, wniosla gwizdzacy samowar, za ktory swego czasu wujek Jura oddal woz chleba i woz ziemniakow, i dlugo, z namaszczeniem pili herbate, pojadajac przy tym jakies nieznane konfitury — pocili sie, odpoczywali, ocierali mokre twarze czystym, wyszywanym recznikiem.. A wujek Jura przez caly czas dudnil: „Nic to, bracie, teraz to mozna nawet niezle zyc… Przywoza mi tu codziennie pieciu pasozytow z obozu, wychowuje ich przez prace, sil nie zaluje — a jak co, od razu w zeby — ale za to zra u mnie to, co i ja, nie mysl sobie, ze jestem jakims tam wyzyskiwaczem”. A przy pozegnaniu, gdy Andrzej juz wsiadal do samochodu, wujek Jura, sciskajac jego dlon w swoich grabach, ktore zmienily sie w jeden wielki odcisk, powiedzial, szukajac oczami jego wzroku: „Przebaczysz mi, Andrzej, ja wiem… Wszystko bym zostawil, i babe swoja bym zostawil… Ale tych dwoch nie moge zostawic, nie moge”… — i wskazal wielkim palcem na dwoch bialowlosych chlopczykow, ktorzy po cichu, zeby ich nie uslyszano, tlukli sie za gankiem.
Andrzej odwrocil sie. Obozu nie dalo sie juz zobaczyc, zaslonilo go drgajace powietrze. Terkotanie silnika tez ledwie bylo slychac — jak przez wate. Izia szedl obok Paka, machal mu przed nosem planem i krzyczal cos o skali. Pak nie klocil sie z nim. Usmiechal sie tylko, a gdy Izia chcial sie zatrzymac, zeby rozlozyc plan i pokazac mu wszystko czarno na bialym, delikatnie bral go za lokiec i ciagnal do przodu. Powazny czlowiek, bez dwoch zdan, Gdyby byl taki sam i pod innymi wzgledami, mozna by calkowicie na nim polegac. Ciekawe, co tam wynikalo miedzy nim a Heigerem? To prawda, sa zupelnie rozni…
Pak uczyl sie w Cambridge i mial tytul doktora filozofii. Po powrocie do Korei Poludniowej wzial udzial w jakichs studenckich wystapieniach przeciwko rezymowi i Li Syng Manwsadzil go do mamra. Stamtad w piecdziesiatym roku wyzwolila go polnocnokoreanska armia. Napisano o nim w gazetach jako o prawdziwym synu narodu koreanskiego, ktory nienawidzi kliki Li Syng Mana i amerykanskich imperialistow. Zrobili go zastepca rektora, a po miesiacu znowu wsadzili do pudla, gdzie bez przedstawienia zarzutow przetrzymano go az do desantu w Czemulpo, kiedy to wiezienie zaczela ostrzeliwac Pierwsza Dywizja Kawaleryjska, ktora gnala na polnocny wschod. W Seulu bylo pieklo, Pak nie liczyl juz, ze uda mu sie przezyc, i wtedy wlasnie zaproponowano mu udzial w Eksperymencie.
Do Miasta trafil na dlugo przed Andrzejem, dwadziescia razy zmienial zawod, wszedl oczywiscie w konflikt z merem, wreszcie trafil do podziemnej organizacji inteligentow, popierajacej wowczas ruch Heigera. Potem cos tam zaszlo miedzy nim i Heigerem. Tak czy inaczej, jeszcze na dwa lata przed Przewrotem wieksza czesc konspiratorow potajemnie opuscila Miasto i udala sie na polnoc. Mieli szczescie: na trzysta piecdziesiatym kilometrze znalezli w ruinach „pocisk czasow” — potezna metalowa cysterne, zaladowana przeroznymi przedmiotami kultury i wzorcami technologii. Miejsce bylo dobre — woda, zyzna gleba pod sama Sciana, sporo ocalalych budynkow. Zostali tam.
Nie mieli pojecia o tym, co zaszlo w Miescie, wiec gdy pojawily sie opancerzone traktory ekspedycji, mysleli, ze jada po nich. Na szczescie w glupiej i zajadlej strzelaninie zginal tylko jeden czlowiek. Pak poznal Izie, swojego starego przyjaciela, i zrozumial, ze to pomylka… A potem poprosil Andrzeja o mozliwosc przylaczenia sie do ekspedycji. Powiedzial, ze powoduje nim ciekawosc i ze juz od dawna planowal wyprawe na pomoc, ale emigranci nie mieli na to srodkow. Andrzej niespecjalnie mu wierzyl, ale zabral ze soba. Wydawalo mu sie, ze Pak ze swoja wiedza bedzie uzyteczny — tak rzeczywiscie bylo. Robil dla ekspedycji, co tylko mogl, wobec Andrzeja zawsze byl serdeczny i uprzedzajaco grzeczny, dla Izi tym bardziej, ale wyciagnac z niego czegokolwiek nie umieli. Ani Andrzej, ani nawet Izia nie dowiedzieli sie, skad ma tyle mitycznych i prawdziwych informacji o dalszej drodze, po co wlasciwie przylaczyl sie do ekspedycji i co w ogole myslal — o Heigerze, o Miescie, o Eksperymencie… Pak nigdy nie podtrzymywal rozmowy na tematy abstrakcyjne.
Andrzej przystanal i, doczekawszy sie na swoja ariergarde, zapytal:
— No i co, uzgodniliscie, co wlasciwie nas interesuje?
— Co wlasciwie? — Izia rozwinal w koncu swoj plan. — Popatrz — pokazal mu palcem z zaloba za paznokciem. — Teraz jestesmy tutaj. A to oznacza, ze za jedna, dwie… za szesc przecznic bedzie plac. O, tutaj jest taki wielki budynek, pewnie rzadowy. Musimy tu koniecznie dojsc. No, a jesli po drodze trafi sie cos szczegolnie ciekawego… Tak! Dobrze by bylo dojsc tez tutaj. Troche daleko, ale ta skala jest do kitu, tak ze mozliwe, ze to jest tuz obok… Widzisz, jest napis: „Panteon”. Lubie panteony.
— No coz… — Andrzej poprawil automat. — Mozna, czemu nie… A wody nie bedziemy dzisiaj szukac?
— Do wody jest daleko — powiedzial polglosem Pak.
— Tak, stary — podchwycil Izia. — Do wody, stary… Widzisz, tutaj jest napisane — wieza wodociagowa… To tam? — zapytal Paka.
Pak wzruszyl ramionami.
— Nie wiem. Ale jesli gdzies na tych osiedlach w ogole jest woda, to tylko tutaj.
— Taak… — powiedzial Izia. — Daleko. Ze trzydziesci kilometrow, w ciagu jednego dnia nie zdazymy wrocic… No tak, skala… Sluchaj, a po co ci wlasciwie teraz woda? Po wode pojdziemy jutro, tak jak sie umawialismy… a raczej pojedziemy.
— Dobrze — zgodzil sie Andrzej. — Chodzmy.
Szli teraz obok siebie i przez jakis czas nic nie mowili. Izia nie przestawal krecic glowa, zachowywal sie tak, jakby weszyl, ale ani z prawej, ani z lewej strony nie bylo nic ciekawego. Dwu— trzypietrowe domy, niektore dosc ladne. Powybijane szyby. Niektore okna zabite pokrzywiona dykta. Na balkonach na wpol rozwalone skrzynki na kwiaty. Wiele domow oplatal twardy, zakurzony bluszcz. Wielki sklep — ogromne, zakurzone witryny, ktore dziwnym trafem ocalaly, ale drzwi wylamane… Izia zerwal sie, pobiegl do sklepu, zajrzal i wrocil.
— Pusto — powiedzial. — Zupelny pogrom.
Jakis budynek publiczny — teatr, a moze sala koncertowa albo kino. Potem znowu sklep — tym razem witryna byla rozbita — i jeszcze jeden, po drugiej stronie… Izia zatrzymal sie nagle, glosno pociagnal nosem i uniosl brudny palec.
— Oho! — zawolal. — Gdzies tutaj!
— Co? — zapytal Andrzej, rozgladajac sie.
— Papier — odpowiedzial krotko Izia.
Nie patrzac na nikogo, pewnym krokiem udal sie do budynku po prawej stronie ulicy. Budynek wygladal zwyczajnie, niczym szczegolnym nie roznil sie. od pozostalych, moze tylko tym, ze wejscie bylo bardziej ozdobne; czulo sie tutaj jakis gotycki akcent. Izia zniknal w bramie. Nie zdazyli nawet przejsc przez ulice, gdy wylonil sie znowu i z zapalem wykrzyknal:
— Pak, niech pan tu przyjdzie! Biblioteka!…
Andrzej, zachwycony, tylko pokrecil glowa. Ten Izia!
— Biblioteka? — zapytal Pak przyspieszajac kroku. — Niemozliwe!
W westybulu, po zalanej zarem zoltej ulicy, bylo chlodno i ciemnawo. Wysokie gotyckie okna, wychodzace najwidoczniej na podworko, ozdabialy kolorowe witraze. Podloga byla wylozona wzorzystymi kafelkami. Schody z bialego kamienia odchodzily w prawa i w lewa strone. Po tych lewo juz wbiegal Izia. Pak szybko go dogonil. Przeskakujac po trzy stopnie, znikli z pola widzenia.
— A my po jaka cholere mamy sie tam ciagnac? — zapytal Andrzej Niemowe.
Niemowa byl tego samego zdania. Andrzej rozejrzal sie, gdzie by tu przysiasc, i w koncu przycupnal na chlodnych bialych schodach. Automat zdjal i polozyl obok siebie. Niemowa juz przykucnal pod sciana. Zamknal oczy i objal kolana silnymi rekami. Bylo cicho, tylko na gorze niezrozumiale dudnily glosy.
Mam tego dosyc, pomyslal Andrzej z irytacja. Mam dosyc tych martwych osiedli. Tej rozpalonej ciszy. Tych zagadek… Zeby tak ludzi znalezc, pozyc z nimi, popytac… poczestowac czyms… wszystko jedno czym, byle nie ta