czlowiek, panie pulkowniku.
— A wiec co to bylo?
Terman zastanowil sie.
— Najbardziej byl podobny do slonia, panie pulkowniku — oswiadczyl autorytatywnie Vogel. — Albo do jakiegos przedpotopowego potwora.
— Najbardziej do stegozaura — odezwal sie
Tewosian. Pulkownik zatrzymal na nim wzrok i przez jakis czas mu sie przygladal.
— Sierzancie — powiedzial w koncu. — Dlaczego panscy ludzie odzywaja sie bez pozwolenia?
Ktos zlosliwie zachichotal.
— Juz ja mu dam! — powiedzial strasznym szeptem sierzant. — Pozwoli pan, ze go ukarze, panie pulkowniku?
— Sadze… — zaczal pulkownik, ale mu przerwano.
— Wwwa wa wa ww… — cichutko, a potem coraz glosniej zajeczal ktos i Andrzej potoczyl wzrokiem po obozie, zastanawiajac sie, kto i dlaczego wyje.
Wszyscy sie przestraszyli, zaczeli sie krecic i rozgladac. W koncu Andrzej zobaczyl, co sie stalo: stojacy za kabina traktora Anastasis, caly bialy, ba, prawie zielony, wyciaga przed siebie reke, nie mogac wydusic ani jednego sensownego slowa. Andrzej napial sie i gotowy na wszystko, popatrzyl w strone, ktora Anastasis wskazywal reka, ale nic nie zobaczyl. Ulica byla pusta, gdzies w oddali drzalo gorace powietrze Potem sierzant nagle odkaszlnal, nasunal czapke na czolo i jakos tak cicho, z rozpacza zaklal. Andrzej w dalszym ciagu nic nie rozumial. Dopiero gdy jakis nieznajomy czlowiek nad jego uchem wychrypial „Boze wszechmogacy!”… Andrzej pojal co sie stalo. Poczul dreszcz na karku i slabosc w nogach.
Posagu na rogu nie bylo. Ogromny metalowy czlowiek z zabia Uwarza i patetycznie rozpostartymi rekami zniknal Na skrzyzowaniu zostal tylko zaschniety kal, ktory wczoraj nawalili dookola posagu zolnierze.
ROZDZIAL 3
Pojde juz, panie pulkowniku — powiedzial Andrzej wstajac. Pulkownik rowniez wstal i ciezko oparl sie na lasce. Dzisiaj byl jeszcze bledszy, twarz mial sciagnieta i wygladal jak staruszek. Nawet z jego postawy nic nie zostalo.
— Szczesliwej drogi, panie radco — powiedzial! Jego wyblakle oczy patrzyly z poczuciem winy. — Do diabla, przeciez wlasciwie takie rozpoznanie nalezy do moich obowiazkow…
Andrzej wzial ze stolu automat i zarzucil go na ramie.
— Nie wiem, nie wiem… Ja mam z kolei takie wrazenie, jakbym uciekal i wszystko zostawial na panskiej glowie… A przeciez pan jest chory, pulkowniku.
— Tak, niech pan sobie wyobrazi, ze dzisiaj… — pulkownik przerwal. — Sadze, ze wroci pan przed zmrokiem?
— Wroce znacznie wczesniej — powiedzial Andrzej. — Traktuje to raczej jak wycieczke niz zwiad. Chce przede wszystkim pokazac tym tchorzom, ze przed nami nie ma nic strasznego. Chodzace posagi, rzeczywiscie! — zreflektowal sie. — Nie chcialem nic zarzucic panskim zolnierzom, panie pulkowniku…
— Glupstwo… — pulkownik slabo opedzil sie wychudla reka. — Ma pan absolutna racje. Zolnierze zawsze sa tchorzami. Jeszcze nigdy nie widzialem odwaznych zolnierzy. I wlasciwie dlaczego mieliby byc odwazni?
— No — usmiechnal sie Andrzej — gdyby przed nami byly tylko czolgi przeciwnika…
— Czolgi! — zawolal pulkownik. — Czolgi to zupelnie co innego. Doskonale pamietam, jak druzyna spadochroniarzy odmowila wejscia do wsi, w ktorej zyl znany w calej okolicy czarownik. Andrzej zasmial sie i wyciagnal do pulkownika reke.
— Do zobaczenia.
— Chwileczke! — zatrzymal go pulkownik. — Dagan!
W pokoju pojawil sie Dagan z opleciona srebrna siatka piersiow-ka w reku. Na stole zjawila sie srebrna taca, a na tacy — srebrne kieliszki.
— Prosze — powiedzial pulkownik.
Wypili i uscisneli sobie rece.
— Do zobaczenia — powtorzyl Andrzej.
Zszedl po smierdzacych schodach do westybulu, chlodno skinal Kechadzie, ktory na podlodze robil cos z jakims przyrzadem przypominajacym teodolit, i wyszedl na dyszaca zarem ulice. Jego krotki cien padl na zakurzone, popekane plytki chodnika. Natychmiast obok pojawil sie drugi cien i Andrzej przypomnial sobie o Niemowie. Obejrzal sie. Niemowa stal w swojej zwyklej pozie, wsuwajac dlonie za szeroki pas, z ktorego zwisal groznie wygladajacy topor. Jego geste, czarne wlosy byly nastroszone, bose nogi rozstawione. Brazowa skora lsnila jak posmarowana tluszczem.
— Moze jednak wezmiesz automat? — zapytal Andrzej.
Niemowa pokrecil glowa.
— Jak chcesz…
Andrzej obejrzal sie. Izia i Pak siedzieli w cieniu przyczepy nad rozlozonymi mapami i ogladali plan miasta. Dwoch zolnierzy wyciagalo szyje i zagladalo im ponad glowami. Jeden z nich pochwycil spojrzenie Andrzeja, pospiesznie odwrocil oczy i szturchnal drugiego w bok. Obaj od razu odeszli i schowali sie za przyczepa.
Przy drugim traktorze krzatali sie kierowcy z Ellizauerem na czele. Kierowcy byli niedbale ubrani, Ellizauer zas mial na glowie gigantyczny kapelusz z szerokim rondem. Obok nich stalo jeszcze dwoch zolnierzy — cos tam doradzali, czesto spluwajac.
Andrzej popatrzyl na ulice. Pusto. Rozpalone powietrze drzy nad jezdnia. Dalej niz na sto metrow nic nie widac — jak w wodzie.
— Izia! — zawolal.
Izia i Pak obejrzeli sie i wstali. Koreanczyk podniosl z jezdni i wlozyl pod pache swoj maly automat samorobke.
— Co, juz? — zapytal wesolo Izia.
Andrzej kiwnal glowa i poszedl przed siebie.
Wszyscy na niego patrzyli: Permiak, mruzacy oczy przed sloncem; przyglupiasty Ungern, przestraszony, z wiecznie otwartymi ustami; ponury Goryl — Jackson, powoli wycierajacy rece kawalkiem pakul… Ellizauer, przypominajacy brudny, obszarpany grzybek z placu zabaw, z bardzo uroczysta i wspolczujaca mina przylozyl dwa palce do ronda kapelusza. Spluwajacy zolnierze przestali spluwac, wymienili przez zeby ciche uwagi i zgodnie sie wycofali. Tchorzycie, lajdaki, msciwie pomyslal Andrzej. Jakbym was teraz dla zgrywy zawolal — pelno w gaciach…
Mineli wartownika, ktory pospiesznie stanal na bacznosc, i zaczeli isc po bruku: najpierw Andrzej z automatem na ramieniu, zaraz za nim Niemowa z plecakiem, w ktorym byly cztery konserwy, paczka sucharow i dwie butelki z woda. Z tylu, jakies szesc metrow za nimi, klapal rozwalonymi butami Izia — na plecach mial pusty plecak, w jednej rece trzymal plan, a druga goraczkowo obmacywal kieszenie, jakby sprawdzajac, czy czegos nie zapomnial. Ostami szedl Koreanczyk Pak — lekko, krokiem czlowieka przywyklego do dlugich marszow. Pod pacha mial automat z krotka lufa.
Na rozzarzonej ulicy slonce palilo lopatki i plecy. Od scian domow leniwymi falami naplywal upal. Wiatru nie bylo zupelnie.
Z tylu, w obozie, wlaczyli nieszczesny silnik — Andrzej nie obejrzal sie. Nagle poczul sie wolny. Na kilka wspanialych godzin znikli z jego zycia cuchnacy zolnierze z ich prosta, niezrozumiala psychologia, obrzydly Kechada z swoimi widocznymi jak na dloni intrygami, wstretne troski o cudze obtarte nogi, o cudze skandale i bojki, o to, ze ktos wymiotuje — moze to zatrucie? — a ktos ma krwawa biegunke — moze to dyzenteria?… Zeby was wszystkich szlag trafil, myslal Andrzej w uniesieniu. Zebym was jak najdluzej na oczy nie widzial. Boze, jak mi bez was dobrze!…
Co prawda, od razu przypomnial sobie o podejrzanym Koreanczyku i na sekunde jasne niebo wolnosci