U nas to tak: kto smialy, ten i caly. Nie trzeba nam samozwancow — ja tu jestem dowodca. Nie ty, nie on, nie oni i nie one. Ja. Wojsko mnie poprze…
Ale nakombinowalem, pomyslal z niechecia. Przewrocil sie na drugi bok, i zeby bylo wygodniej, wsunal reke pod poduszke, tam bylo troche chlodniej. Jego palce wymacaly pistolet.
…No i jak ma pan zamiar wprowadzic w zycie te swoje plany, panie radco? Tam przeciez strzelac trzeba bedzie! I to nie w wyobrazni („Szeregowy Chnojpek wystap!…”), nie zajmowac sie myslowym onanizmem, lecz wziac i strzelic zywemu, moze nie uzbrojonemu, moze niczego nie podejrzewajacemu, moze nawet niewinnemu… i w koncu przeciez, do licha! — zywemu czlowiekowi — w zoladek, w bebechy… Nie, nie umiem tego zrobic. Nigdy tego nie robilem i nawet nie potrafie sobie tego nie wyobrazic… Oczywiscie, na trzysta czterdziestym kilometrze strzelalem, tak jak wszyscy, ze strachu, nic nie rozumiejac… Ale tam nikogo nie widzialem, tam do mnie, do cholery, tez strzelali!…
No dobrze, pomyslal. No dobrze — humanizm, brak nawyku i takie tam… A jesli oni mimo wszystko nie pojda? Ja wydam rozkaz, a oni do mnie: idz, bracie, w cholere, idz sam, jesli cie tak swedzi…
A gdyby tak, pomyslal, wydac tym kanaliom troche wody, troche zarcia na droge powrotna i niech reperuja zepsuty traktor… Idzcie, idzcie, obejdziemy sie bez was. Jak by to bylo cudownie — za jednym zamachem uwolnic sie od tego calego gowna! Od razu wyobrazil sobie twarz pulkownika sluchajacego tej propozycji. Taak, pulkownik tego nie zrozumie. To czlowiek innego rodzaju. On jest wlasnie z tych… z monarchow. Mozliwosc nieposluszenstwa po prostu nie miesci mu sie w glowie. A juz na pewno nie zastanawialby sie nad takimi problemami… Wojskowa arystokracja. Takiemu to dobrze — jego ojciec byl pulkownikiem, dziad byl pulkownikiem i pradziad — prosze, jakie imperium sobie sprawili, kupe ludzi pewnie pozabijali… w razie czego niech on strzela. W koncu to jego ludzie. Nie mam zamiaru mieszac sie do jego spraw. Boze, jak ja mam juz tego dosyc! Co ze mnie za inteligencina kaprawy, gnojowisko pod czaszka… Maja isc i koniec! Wykonuje rozkaz wy tez badzcie laskawi go wykonac. Nie poglaszcza mnie po glowce, jak go nie wykonam, i wam tez, niech was diabli, wam tez to na zdrowie nie wyjdzie! I koniec. I do diabla z tym. Juz lepiej myslec o kobietach niz o tym bagnie. Tez sobie znalazlem temat — filozofia wladzy…
Znowu sie przekrecil, zwijajac pod soba przescieradlo, i z wysilkiem wyobrazil sobie Selme. W tym jej lilowym peniuarze — jak schyla sie przed lozkiem i stawia na stoliku tace z kawa… Dokladnie wyobrazil sobie, jak by to bylo z Selma, a potem nagle, juz bez zadnego wysilku, znalazl sie w pracy, w swoim gabinecie, gdzie w wielkim fotelu siedziala Amalia ze spodnica podciagnieta do samej brody… Zrozumial, ze posunal sie za daleko.
Odrzucil przescieradlo, specjalnie usiadl tak, zeby brzeg lozka wbijal mu sie w tylek, i przez jakis czas tak siedzial, wpatrujac sie w slabo oswietlony prostokat okna. Potem spojrzal na zegarek. Bylo juz po dwunastej. Wstane, pomyslal. Zejde na parter… gdzie ona tam spi, w kuchni? Zawsze przedtem ta mysl wywolywala w nim wstret. Teraz nie. Wyobrazil sobie gole, brudne nogi Wywloki, ale nie zatrzymal sie na nich, poszedl dalej… Nagle poczul ciekawosc, jak ona wyglada nago. W koncu kobieta to kobieta…
— Boze! — powiedzial glosno.
Jednoczesnie skrzypnely drzwi i na progu stanal Niemowa. Czarny cien w ciemnosciach. Tylko bialka oczu widac.
— No i po co przyszedles? — zapytal Andrzej z udreka. — Idz spac.
Niemowa zniknal. Andrzej nerwowo ziewnal i bokiem padl na polowke.
Obudzil sie przerazony, caly mokry.
— …Stoj, kto idzie?! — krzyknal pod oknem wartownik. Glos mial przenikliwy, rozpaczliwy, brzmialo to tak, jakby wolal pomocy.
W tym samym momencie Andrzej uslyszal ciezkie, chrzeszczace uderzenia, tak jakby jakis wielkolud miarowo walil mlotem w kruszacy sie kamien.
— Bede strzelac! — zapiszczal przenikliwe wartownik nieludzkim glosem i rozlegly sie strzaly.
Andrzej nie pamietal, jak znalazl sie przy oknie. W ciemnosci, po prawej stronie, konwulsyjnie drgaly plomienie wystrzalow. W ognistych odblaskach czernialo cos masywnego, nieruchomego, o niewyraznych ksztaltach. Wylatywaly z tego snopy zielonkawych iskier. Andrzej nie zdazyl nic zrozumiec. Wartownikowi skonczyl sie magazynek, przez chwile bylo cicho, potem wartownik w ciemnosciach znowu zaczal dziko kwiczec, zupelnie jak kon. Zatupal butami i nagle znalazl sie w kregu swiatla tuz pod oknem — wlecial, zakrecil sie w miejscu, wymachujac automatem, a potem, nie przestajac kwiczec, rzucil sie w strone traktora, wcisnal sie w czarny cien pod gasienice. Przez caly czas probowal wyszarpnac zza pasa zapasowy magazynek i nie mogl… I wtedy znowu daly sie slyszec chrzeszczace uderzenia mlota o kamien: bumm — bumm — bumm…
Gdy Andrzej, w samej kurtce, bez spodni, w butach z majtajacymi sie sznurowadlami i z pistoletem w reku, wyskoczyl na ulice, byl tam juz tlum ludzi. Sierzant Vogel wydzieral sie:
— Tewosian, Chnojpek! Wprawo! Przygotowac sie do strzalu! Anastasis! Na traktor, za kabine! Obserwowac, przygotowac sie do strzalu! Szybciej! Co sie wleczecie jak zdechle swinie! Wasilienko! W lewo! Padnij… W lewo, ofermo! Padnij, obserwuj!… Palotti! Gdzie, makaroniarzu!
Chwycil biegnacego na oslep Wlocha za kark, ze straszna sila kopnal go w tylek i popchnal w strone traktora.
— Za kabine, bydlaku! Anastasis, swiatlo na ulice! Andrzeja szturchali w plecy, w ramiona. Zaciskajac zeby staral sie utrzymac na nogach. Zupelnie o niczym nie myslac, walczyl z przemoznym pragnieniem wykrzyczenia czegos bezsensownego. Przywarl do sciany i, wysuwajac przed siebie pistolet, rozgladal sie lekliwie. Dlaczego oni biegna w tamta strone? A jesli tamci napadna z tylu? Albo z dachu? Albo z domu naprzeciwko?…
— Kierowcy! — wrzeszczal Vogel. — Kierowcy, do traktorow!… Ktory tam strzela, debile?! Przerwac ogien! …
Andrzej powoli odzyskiwal przytomnosc umyslu. Okazalo sie, ze sytuacja wygladala lepiej, niz mu sie wydawalo. Zolnierze lezeli tam, gdzie im kazano, zamieszanie zostalo opanowane i w koncu ktos na traktorze odwrocil reflektor i oswietlil ulice.
— Tam jest! — krzyknal zduszony glos.
Krotka seria z automatow i znowu cisza. Andrzej zdazyl tylko zauwazyc cos ogromnego, niemal wyzszego od domow, potwornego, ze sterczacymi we wszystkie strony mackami i kikutami. Rzucilo na ulice olbrzymi cien i dwie przecznice dalej skrecilo za rog. Zniknelo. Ciezkie uderzenia mlota po chrzeszczacym kamieniu stawaly sie coraz cichsze, az w koncu umilkly zupelnie.
— Co sie tu dzialo, sierzancie? — rozlegl sie spokojny glos pulkownika nad glowa Andrzeja.
Pulkownik, zapiety na wszystkie guziki, stal przy oknie, lekko nachylajac sie do przodu i opierajac rekami o parapet.
— Wartownik oglosil alarm, panie pulkowniku — powiedzial sierzant Vogel. — Szeregowy Terman.
— Szeregowy Terman, do mnie! — zawolal pulkownik.
Zolnierze zaczeli sie ogladac.
— Szeregowy Terman! — ryknal sierzant. — Do pulkownika!
W slabym swietle reflektora bylo widac, jak szeregowy Terman goraczkowo wygrzebuje sie spod gasienicy. Znowu mu sie tam cos zaczepilo. Szarpnal sie z calych sil, wstal i krzyknal cienkim glosem:
— Szeregowy Terman melduje sie na rozkaz!
— Co za straszydlo! — powiedzial pogardliwie pulkownik. — Pozapinajcie sie.
W tym momencie wlaczylo sie slonce. To bylo tak niespodziewane, ze z dziesiatkow gardel wyrwaly sie i przelecialy nad obozem stlumione okrzyki. Wiele osob zaslonilo twarz rekami. Andrzej zmruzyl oczy.
— Dlaczego oglosiliscie alarm, szeregowy Terman? — zapytal pulkownik.
— Obcy, panie pulkowniku! — z rozpacza w glosie wypalil Terman. — Nie chcial sie odezwac. Szedl prosto na mnie. Az ziemia drzala!… Zgodnie z regulaminem dwa razy zawolalem, potem otworzylem ogien…
— No coz — powiedzial pulkownik. — Bardzo dobrze.
W ostrym swietle wszystko stalo sie inne niz piec minut temu. Oboz wygladal teraz jak oboz — obmierzle wloki, brudne metalowe beczki z paliwem, pokryte kurzem traktory… Na tym zwyklym, obrzydlym tle stali, lezeli i kucali porozbierani, uzbrojeni ludzie. Ze swoimi cekaemami i automatami, rozczochrani, z pomietymi twarzami i zwichrzonymi brodami, wygladali smiesznie i glupio. Andrzej przypomnial sobie, ze sam tez jest bez spodni, ze ma nie zasznurowane buty — i poczul sie niezrecznie. Ostroznie cofnal sie do drzwi, ale tam stali kierowcy, kartografowie i geolodzy.
— Melduje poslusznie, panie pulkowniku — mowil tymczasem Terman, ktory nabral smialosci. — To nie byl