— No i co z tego? No, posag… Noca tez jeden lazil i co z tego?

Andrzej otworzyl i znowu zamknal usta.

— Zelaznoglowi — odezwal sie Pak. — Wyglada na to, ze legenda powstala wlasnie tutaj…

Andrzej, nie mogac wydobyc glosu, patrzyl to na Izie, to na Paka. Izia ze wspolczuciem — w koncu do niego dotarlo! — zacisnal wargi i probowal poklepac Andrzeja po rece, a Pak, sadzac widocznie, ze wszystko juz zostalo wyjasnione, rzucal przez ramie ukradkowe spojrzenia na biblioteke.

— Taak… — wykrztusil w koncu Andrzej.-Bardzo milo. To znaczy, ze wy od razu w to uwierzyliscie?…

— Posluchaj, uspokoj sie — powiedzial Izia, ktoremu w koncu! udalo sie chwycic Andrzeja za rekaw. — Oczywiscie, ze uwierzylismy, dlaczego mielibysmy nie uwierzyc? Eksperyment to mimo wszystko Eksperyment. Przez te wszystkie nasze biegunki i klotnie zapomnielismy o nim, ale przeciez… rany boskie, no i co takiego? No, posagi, no, chodza… A my tu mamy biblioteke! I wiesz, do czego doszlismy? Ludzie, ktorzy tutaj zyli, to nasi wspolczesni, z dwudziestego wieku…

— Rozumiem — odparl Andrzej. — Pusc rekaw.

Wiedzial juz, ze zrobil z siebie glupka. A zreszta tych dwoch naprawde nie widzialo jeszcze posagu. Zobaczymy, jak beda spiewac gdy go zobacza. Co prawda, Niemowa tez jakos tak dziwnie…

— Nie macie mnie co namawiac — powiedzial. — Teraz nie mamy czasu na te biblioteke. Jak bedziemy tedy przejezdzac z traktorami — zabierzcie sobie nawet cala przyczepe. A teraz chodzmy. Obiecalem, ze wrocimy przed zachodem slonca.

— No dobrze — powiedzial uspokajajaco Izia. — Chodzmy.

Taak, myslal Andrzej, w pospiechu zbiegajac po schodach. Jak ja tak moglem, myslal z zaklopotaniem, otwierajac na osciez brame i wychodzac na ulice jako pierwszy, zeby nikt nie mogl zobaczyc jego twarzy. A przeciez nie jestem byle zolnierzem czy jakims kierowca, myslal, idac po rozzarzonym bruku. To wszystko przez Fritza, zloscil sie. Oglosil, uwazasz, ze nie ma juz zadnego Eksperymentu, a ja uwierzylem… To znaczy, wcale nie uwierzylem, skad, po prostu przyjalem nowa ideologie — z lojalnosci i obowiazku… Nie, moi drodzy, wszystkie te nowe ideologie sa dla glupkow, dla mas… Ale w koncu zylismy sobie cztery lata, o zadnym Eksperymencie nie myslelismy, tyle bylo innych spraw… Kariere robilismy, pomyslal zjadliwie. Dywany zdobywalismy, eksponaty do prywatnych kolekcji…

Na skrzyzowaniu zatrzymal sie, zerknal w zaulek. Posag tam byl — grozil polmetrowym czarnym paluchem, nieprzyjemnie usmiechajac sie zabia paszcza. Jakby chcial powiedziec — juz ja was wszystkich, sukinkoty!…

— Ten? — zapytal niedbale Izia.

Andrzej kiwnal glowa i poszedl dalej.

Szli i szli, stopniowo tepiejac od upalu i oslepiajacego swiatla, wlazac na wlasne krotkie, pokraczne cienie. Pot jak slona skorupa zastygal na czole i skroniach. Nawet Izia przestal juz narzekac na to, ze zawalily sie jego zreczne hipotezy, nawet niezmordowany Pak powloczyl noga — oderwala mu sie podeszwa, a Niemowa od czasu do czasu szeroko rozdziawial usta i, wysuwajac straszny strzep jezyka, zaczynal szybko dyszec, jak pies… Nic sie nie dzialo, tylko raz Andrzej nie zdazyl nad soba zapanowac i drgnal, gdy przypadkiem podniosl oczy i w otwartym oknie na trzecim pietrze zobaczyl ogromna, pozieleniala twarz, wpatrujaca sie w niego niewidzacymi, wytrzeszczonymi oczami. Widok byl rzeczywiscie ohydny — trzecie pietro i pokryta plamami zielona geba wielkosci okna.

Potem wyszli na plac.

Czegos takiego jeszcze nie widzieli. Plac byl podobny do wycietego dzikiego lasu, tylko zamiast pni byly postumenty, mnostwo, jeden przy drugim. Okragle, szescienne, szesciograniaste, podobne do gwiazd, abstrakcyjnych jezy, wiez artyleryjskich, mitologicznych zwierzat — kamienne, mosiezne, z marmuru, piaskowca, stali nierdzewnej, nawet chyba ze zlota… I wszystkie puste, tylko z piecdziesiat metrow przed nimi na glowie skrzydlatego lwa stala ulamana nad kolanem gola noga wielkosci czlowieka, bosa, z niezwykle umiesniona lydka.

Plac byl ogromny, przeciwlegly koniec zaslanialo drzace powietrze. Z prawej strony, pod sama Zolta Sciana, widnialy znieksztalcone strumieniami goracego powietrza zarysy dlugiego, niskiego budynku z fasada z gesto poustawianych kolumn.

— No, no! — wyrwalo sie Andrzejowi. Izia wyglosil niezrozumiale:

— To jest w brazie, a to w marmurze, to z fajka, a to bez fajki… — Potem zapytal: — A gdzie oni sie wlasciwie podziali?

Nikt mu nie odpowiedzial. Wszyscy patrzyli i nie mogli sie napatrzec, nawet Niemowa. Potem odezwal sie Pak:

— Chyba powinnismy stad odejsc…

— To jest ten wasz panteon? — zapytal Andrzej, zeby cokolwiek powiedziec, a Izia odezwal sie z oburzeniem:

— Nie rozumiem! Co z nimi — wszystkie sie po miescie walesaja? To dlaczego ich nie widzielismy? Przeciez powinny ich byc tysiace, tysiace!…

— Miasto Tysiaca Posagow — powiedzial Pak.

Izia szybko odwrocil sie do niego.

— Co, taka legenda tez istnieje?

— Nie, ale tak bym to nazwal.

— Ale, ale! — wykrzyknal Andrzej, ktorego olsnila nieoczekiwana mysl. — Jak my tedy przejedziemy naszymi ciagnikami? Zadnego dynamitu nie starczy, zeby te pacholki wyrownac…

— Mysle, ze powinna byc jakas droga dookola placu — powiedzial Pak. — Nad urwiskiem.

— Idziemy? — zapytal Izia. Niecierpliwil sie.

Poszli prosto do panteonu, kluczac pomiedzy postumentami po bruku, ktory tutaj byl rozbity i pokruszony na bialy, mieniacy sie w sloncu pyl. Od czasu do czasu zatrzymywali sie, nachylali albo stawali na palcach i czytali napisy na postumentach. Napisy byly tak dziwne, ze az ogarniala ich konsternacja.

„Na dziewiaty dzien od usmiechu blogoslawienie Muskulus gluteus twojego uratowaly ich. Wznioslo sie slonce i zgasla zorza milosci, ale”. Albo po prostu: „Kiedy!” Izia chichotal i pohukiwal, bil piescia w dlon, Pak usmiechal sie, krecac glowa, a Andrzej czul sie niezrecznie. Ta wesolosc wydawala mu sie nie na miejscu, nawet nieprzyzwoita, ale te uczucia byly dosc niesprecyzowane, wiec tylko niecierpliwie poganial ich:

— Dosyc, starczy — powtarzal. — Chodzmy. No, co jest? Spozniamy sie, tak nie mozna…

Szlag go trafial, jak patrzyl na tych idiotow — rzeczywiscie, znalezli sobie powod do smiechu. A oni co chwila przystawali, wodzili brudnymi palcami po wytloczonych literach, szczerzyli zeby, wyglupiali sie. W koncu machnal na nich reka. Gdy zdal sobie sprawe, ze ich glosy zostaly daleko w tyle i nie mozna zrozumiec tego, co mowia, poczul ogromna ulge

Od razu lepiej bez tej idiotycznej swity, pomyslal zadowolony. W koncu jakos sobie nie przypominam, zeby ich zapraszano. Cos tam sie o nich mowilo, ale co? Czy proszono ich, zeby wlozyli mundury galowe, czy moze zeby w ogole nie przychodzili… A zreszta, jakie to ma teraz znaczenie? Ostatecznie posiedza troche na dole. Pak to jeszcze, ale jak Izia zacznie czepiac sie slow albo, nie daj Boze, sam bedzie chcial przemawiac… Nie, nie, juz lepiej bez nich, prawda, Niemowo? Trzymaj sie za moimi plecami, o tak, z prawej strony, i rozgladaj sie uwaznie! Tu nie wolno nic przegapic. Pamietaj, nalezymy do prawdziwych oponentow, to nie jakis tam Kechada czy Chnojpek. Masz, wez automat, ja potrzebuje swobody ruchow, i w ogole nie wypada przeciez pchac sie na katedre z automatem — chwala Bogu, nie jestem Heigerem… chwileczke, a gdzie moje tezy? Masz babo placek! Co ja bez nich zrobie?…

Panteon gorowal nad nim i nad wszystkimi swoimi kolumnami, rozbitymi, wyszczerbionymi stopniami, wyszczerzonymi zardzewiala armatura. Spoza kolumn ciagnelo lodowatym chlodem; tam bylo ciemno, dolatywal zapach oczekiwania i rozkladu. Gigantyczne zlocone skrzydla drzwi juz byly otwarte, pozostawalo tylko wejsc. Andrzej wchodzil powoli po schodach, uwazajac, zeby nie daj Boze sie nie potknac, nie upasc na oczach wszystkich. Przez caly czas obmacywal kieszenie, ale tez nigdzie nie bylo. Oczywiscie, zostaly w metalowej skrzyni… nie, w nowej marynarce, chcialem przeciez wlozyc nowa marynarke, a potem zdecydowalem, ze tak bedzie bardziej efektownie…

…Do diabla, co ja bez nich zrobie? — pomyslal wchodzac do ciemnego westybulu. Co tam bylo w tych moich tezach? — myslal stapajac ostroznie po podlodze z czarnego marmuru. Zdaje sie, ze cos o wielkosci, przypomnial sobie, wytezajac pamiec. Jednoczesnie czul, jak lodowaty chlod wpelza mu pod koszule. W westybulu bylo bardzo zimno, mogli byli uprzedzic, mimo wszystko na dworze lato, poza tym mogli posypac podloge

Вы читаете Miasto skazane
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату