mowic nikomu z pracujacych na Tytanie.

Wnetrza, ciagnace sie pod wieza kontroli, przypominaly opuszczone miasto podziemne i az zal bylo patrzec, ile tu sie materialow niepotrzebnie walalo. Raz juz wyladowal w Roembdenie, jako pomocnik nawigatora, ale tak bylo im wtedy spieszno, ze nie zeszedl nawet z pokladu, przez caly czas postoju w ladowni, by nadzorowac prace wyladunku, a teraz patrzal na nie rozpakowane, nawet nie odpieczetowane pojemniki z tym wiekszym niesmakiem, ze poznawal i te, ktore wtedy przywiozl. Poirytowany pustka, zaczal pohukiwac jak w lesie, ale tylko echo zadudnilo martwo w zamknietych korytarzach skladu.

Pojechal winda na gore. Znalazl Londona w pomieszczeniu kontroli lotow, lecz i on nie wiedzial, gdzie podziewa sie Gosse. Zadne nowe komunikaty z Graala nie nadeszly. Monitory mrugaly. W powietrzu unosil sie zapach smazonego boczku. London robil na nim jajecznice. Skorupki rzucal do zlewu.

— Jaja tu macie? — zdziwil sie pilot.

— Zebys wiedzial. London byl juz z nim na ty.

— Jeden elektronik, ze wrzodem zoladka, przywiozl kojec kur, pilnowal diety, a jakze. Najpierw zaczely sie protesty, zasmierdza nam tu zycie, co dasz kurom jesc, ale zostawil pare z kogutem i teraz sobie nawet chwalimy. Swieze jaja lakoma rzecz w tych stronach. Siadaj, Gosse sam sie znajdzie.

Angus poczul glod. Wpychajac w usta nieestetycznie duze kawaly jajecznicy, usprawiedliwial sie w duchu: przed tym, co go czekalo, trzeba sie zaopatrzyc w kalorie. Zabrzeczal telefon. Gosse wzywal go do siebie. Podziekowal wiec Londonowi za wyszukany posilek, dopil duszkiem kawe i zjechal pietro nizej. Kierownika zastal w korytarzu, juz odzianego w kombinezon. Wybila godzina. Angus skoczyl do goscinnego po swoj skafander. Przywdzial go sprawnie, polaczyl zbiornik tlenu z wezem skafandra, ale nie odkrecil zaworu i nie wlozyl helmu, niepewny, czy od razu maja wyjsc z hermetycznych pomieszczen. Zjechali do podziemia druga winda, towarowa. Tam tez byl sklad, zawalony pojemnikami podobnymi do armatnich jaszczow, bo sterczaly z nich po piec tlenowe butle jak granaty wielkiego kalibru. Sklad byl rozlegly, a tak zapchany, ze szlo sie miedzy scianami ze skrzyn, pochlastanych roznojezycznymi napisami. Ladunki od wytworcow ze wszystkich ziemskich kontynentow. Pilot czekal dobra chwile na Gossego, ktory poszedl sie przebrac, i nie poznal go od razu w ciezkim roboczym skafandrze montera, powalanym smarami, z noktowizorem nasunietym na szklo helmu.

Przez komore cisnieniowa wyszli na zewnatrz. Spod budowli wisial nad nimi, bo calosc przypominala wyolbrzymiony grzyb z oszklonym kapeluszem. Na gorze krzatal sie juz London, przeslaniajac cieniem zielone jarzenie monitorow. Obeszli podstawe wiezy, kragla, bezokienna, niczym latarnia morska wystawiona na przyboj fal, i Gosse rozsunal wrota garazu z pofaldowanej blachy. Zalopotaly swietlowki. W pustym wnetrzu przed odsunietym ku tylnej scianie podnosnikiem stal lazik, podobny do dawnych ksiezycowych aut Amerykanow. Otwarte podwozie, laweczki z oparciem dla nog, nic poza rama na kolach, kierownica i zamknieta z tylu bateria akumulatorow. Gosse wyjechal na nierowny szuter, pokrywajacy przyziemie wiezy i zatrzymal sie, by pilot mogl wsiasc. Ruszyli przez ruda mgle ku niewyraznej, niskiej budowli, klocowatej, z plaskim dachem. Daleko za grzbietami gor majaczyly metne slupy swiatla, jak przeciwlotniczych reflektorow. Nie mialy jednak z taka starocia nic wspolnego. Slonce Tytana zwlaszcza w pochmurne dni daje niewiele swiatla, wiec podczas eksploatacji uranowych rud wprowadzono na stacjonarna orbite nad Graalem ogromne zwierciadla lekkiej konstrukcji, zwane solektorami, zeby skupialy promienie sloneczne na kopalnianym terenie. Pozytek okazal sie problematyczny. Saturn z ksiezycami tworzy fatalny dla obliczen przestwor oddzialywania wielu mas. Totez mimo wysilkow astroinzynierii slupy blasku ulegly odchyleniom, czesto wedrujac az do krateru Roembdena. Odludkom tego miejsca sprawialy owe najscia sloneczne nie tylko ironiczna satysfakcje, gdyz noca zwlaszcza caly kociol krateru, wyrwany z ciemnosci, objawial swoj grozny, fascynujacy urok. Gosse, wymijajac lazikiem przeszkody — podobne do nieksztaltnych kuf walcowate bryly, czopy malych wulkanicznych ujsc — tez dostrzegl owa jasnosc, zimna jak zorza polarna, i mruknal jakby do siebie:

— Ida ku nam. Niezle. Za pare chwil bedzie mozna rozejrzec sie jak w teatrze.

I dodal, juz z jawna zlosliwoscia:

— Dobry chlop, ten Marlin.

Angus pojal drwine, bo oswietlenie Roembdena rownalo sie egipskim ciemnosciom w Graalu, wiec Marlin czy jego dyspozytor juz sciagali obsluge selektorow z lozek, zeby uruchomionymi silnikami skierowali zwierciadla kosmiczne, gdzie nalezy. Ale dwa slupy swiatla zblizaly sie coraz bardziej i w jednym lysnal juz oblodzony wierzch wschodniej grani. Dodatkowa uciecha Roembdenowcow byla dziwna na Tytanie przejrzystosc atmosfery w ich kraterze. Pozwalala tygodniami podziwiac na ugwiezdzonym firmamencie zolta, plaskopierscienna tarcze Saturna. Choc piec razy odleglejszy niz Ksiezyc od Ziemi zjawial sie wschodzacy Saturn ogromem zaskakujacym zawsze nowicjuszy. Bez lornety ujawnial wielobarwne smugi powierzchni i czarne krople cienia, rzucanego przez jego blizsze ksiezyce podczas zacmien. Widowiska te umozliwial borealny wicher, pedzacy gardziela skal tak gwaltownie, ze dawal fenowy efekt. Nigdzie indziej nie bylo tez na Tytanie tak cieplo jak w Roembdenie. Moze obsluga selektorow nie zdolala ich jeszcze opanowac, a moze nie bylo komu sie do tego brac przez alarm, dosc, ze struga sloneczna sunela juz dnem kotliny. Zrobilo sie jasno jak w dzien. Lazik moglby jechac bez reflektorow. Pilot widzial betony, szarzejace wokol jego „Heliosa“. Za ich plaszczyzna, tam, dokad zmierzali, wznosily sie jak skamieniale pnie niewiarygodnych drzew korki wulkaniczne, wysadzone kiedys z sejsmicznych przestrzelin, skrzeple od milionow lat. W perspektywicznym skrocie zdawaly sie pogruchotana kolumnada swiatyni, a ich biegnace cienie wskazowkami szeregu slonecznych zegarow, pokazujacych obcy, rozpedzony czas. Lazik minal owa nieregularna palisade. Toczyl sie nierowno, elektryczne silniki poplakiwaly cienko, plaski budynek spoczywal jeszcze w polmroku, ale juz bylo widac, ze wznosza sie za nim dwie czarne sylwety — jakby gotyckich kosciolow. Ich rzeczywista wielkosc ocenil, kiedy wysiadl i poszedl ku nim obok Gossego.

Takich kolosow jeszcze nie widzial. Nigdy nie operowal Diglatorem, do czego sie jednak nie przyznal. Gdyby taka machine odziac we wlochate skory, zamienilaby sie w King Konga. Proporcje nie byly ludzkie, raczej antropoidalne. Nogi z mostowych kratownic schodzily pionowo, by przejsc w stopy, potezne jak czolgi, nieruchomo zaryte w gruz osypiska. Wiezowe uda wchodzily w miednicowy okrag, a w nim, jak szerokodenny okret, tkwil zelazny korpus. Garscie gornych konczyn zobaczyl dopiero zadarlszy glowe. Zwisaly wzdluz tulowia niczym bezwladnie opuszczone, wysiegne dzwigi ze stalowo zwartymi piesciami. Oba kolosy byly bezglowe, a to, co z dala wzial za wiezyczki, okazalo sie, na tle nieba, antenami sterczacymi kazdemu z barkow.

Za pierwszym Diglatorem, niemal dotykajac jego pancerza stawem zgietej w lokciu reki — jakby go chcial szturchnac w bok i zamarl — stal drugi, blizniaczy. Przez to, ze stal troche dalej, mozna bylo w jego piersi dostrzec lsniace szklem okno. Kabine kierowcy.

— To jest „Kastor“, a to „Polluks“ — dokonal prezentacji Gosse. Powiodl po olbrzymach recznym reflektorem. Blask wyluskiwal z polmroku pancerze nagolennikow, ochronne puklerze kolan i kadluby lsniace czarno jak tusze wielorybie.

— Haartz, ten balwan, nie umial ich nawet wprowadzic do hangaru — powiedzial Gosse. Omackiem szukal na piersi klimatyzacyjnego pokretla. Oddech przymglil mu troche szklo helmu.

— Ledwie wyhamowal przed ta skarpa... Pilot domyslil sie, czemu ow Haartz wtloczyl oba kolosy w skalny wylom i czemu wolal je juz tam zostawic. To przez bezwladnosc mas. Nie inaczej niz morski statek, samokroczaca maszyna podlega sternikowi tym ociezalej, im jest masywniejsza. Mial juz na koncu jezyka pytanie, ile wazy Diglator, ale nie chcac sie blamowac ignorancja, wzial latarke od Gossego i ruszyl wzdluz stopy olbrzyma. Wodzac swiatlem po stali tak, jak sie spodziewal, znalazl tabliczke znamionowa przynitowana w poziomie ludzkich oczu. Maksymalna moc ciegla 14000 K W, dopuszczalna moc przeciazen 19000 K W, spoczynkowa masa 1680 ton, reaktor wielotarczowy Tokamak z wymiennikiem Foucaulta, hydrauliczny naped glownej przekladni i dyferencjalow Rolls Royce'a, chassis made in Sweden. Puscil wiazke blasku w gore, wzdluz kratownicowej nogi, nie mogl jednak ogarnac naraz calego kadluba. Promien ledwie zarysowal kontur czarnych bezglowych barow. Odwrocil sie do Gossego, ale ten znikl. Pewno poszedl wlaczyc ogrzewcza instalacje ladowiska. Jakoz przyziemne rurki jely rozpraszac scielaca sie nisko, rzadka mgle. Bledny slup slonecznego selektora lazil po kotlinie niby pijany, wyrywajac z mrokow to kloce skladow, to grzyb wiezy kontroli z jego zielona przepaska wlasnego swiatla, to dawal gasnace zaraz odblaski, trafiwszy na oblodzenia dalszych skal, jakby usilowal budzic martwy pejzaz, ozywiajac go ruchem. Naraz zboczyl, pedzac po rozleglych betonach i przeskoczywszy przez grzyb kontroli, palisade magmowych pni, parterowy magazyn, trafil pilota, ktory przeslonil sie rekawica i predko zadarl glowe w hermie, ile mogl, by przy tej okazji ogarnac oczami calego Diglatora. Pokryty antykorozyjna czarna polewa zalsnil nad nim jak dwunogi pancernik, co stanal deba. Jakby pozowal do zdjecia w magnezjowym rozblysku. Zahartowane plyty piersiowe, kragla osada bioder, filary i waly napedowe ud, ochronne puklerze kolanowych stawow, kratownice goleni blyszczaly nieskazitelnie na znak, ze nigdy dotad nie pracowal. Angus doznal radosci i tremy. Przelknal przez scisniete gardlo sline i w juz oddalajacym sie swietle zaszedl olbrzyma od tylu. Gdy zblizyl sie do piety, jej podobienstwo do ludzkiej stopy z zelazastalo sie najpierw karykaturalne, a potem, u wrytej w mial podeszwy, zniklo. Stal juz jak pod fundamentem kranu portalowego, ktorego nic nie wyrwie z gruntu. Opancerzony obcas mogl sluzyc za pod; stawe prasy hydraulicznej. Skokowy staw ukazywal sciskajace go sworznie jak sruby okretowe, a kolano, wypuklajace sie w pol nogi, na wysokosci pewno dwu pieter, bylo istnym mlynem. Garscie olbrzyma, wieksze od koparkowych szczek, zwisaly nieruchomo zakrzeple w postawie na bacznosc. Choc Gosse gdzies przepadl, pilot

Вы читаете Fiasko
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×