Stanislaw Lem

FIASKO

LAS BIRNAM

— Ladnie pan siadl.

Czlowiek, ktory to powiedzial, nie patrzyl juz na pilota w skafandrze ze zdjetym helmem pod pacha. W okraglej sali kontrolnej, z podkowa pulpitow posrodku, podszedl do sciany ze szkla i spogladal na wielki, choc daleki walec statku, osmalonego u dysz. Wciaz jeszcze chlapalo z nich na beton czarniawa wymiocina. Drugi kontroler, barczysty, w berecie wcisnietym na lysa czaszke, puscil tasmy zapisu wstecz i gdy sie przewijaly, samym katem oka, niby ptak o nieruchomej powiece, zezowal ku przybyszowi. Na uszach mial sluchawki a przed soba szereg chaotycznie migajacych monitorow.

— Jakos poszlo — rzucil pilot. Udajac, ze to mu niezbedne przy odpinaniu ciezkich rekawic z podwojnymi sciagaczami, oparl sie nieznacznie o wysunieta krawedz pulpitu. Po tym ladowaniu laskotalo go w kolanach.

— Co to bylo?

Maly przed szybami, w wytartej skorzanej kurtce, z mysia, nie ogolona twarza, klepal sie po kieszeniach, az znalazl w jednej papierosy.

— Defleksja ciagu — baknal pilot, troche Zaskoczony flegma powitania.

Tamten, juz z papierosem w ustach, zaciagnal sie i spytal przez dym:

— Ale dlaczego? Nie wie pan?

Nie — chcial odpowiedziec pilot, lecz zmilczal, bo mu sie wydawalo, ze powinien wiedziec. Tasma sie skonczyla. Jej koniec furczal z wirujacym bebnem. Wielki wstal, odlozyl sluchawki, teraz dopiero skinal mu glowa i odezwal sie chrypliwie:

— London. A to jest Gosse. Witamy na Tytanie. Czego sie napijemy? Moze byc kawa albo whisky.

Mlody pilot zmieszal sie. Znal nazwiska tych ludzi, ale nigdy ich nie widzial i nie zdajac sobie z tego sprawy uznal, ze kierownikiem musi byc ten wielki i to jest Gosse, tymczasem bylo na odwrot. Przestawiajac to sobie w glowie, wybral kawe.

— Jaki fracht? Glowice karborundowe? — spytal London, kiedy juz we trzech siedli do stolika, wysunietego ze sciany, z kawa parujaca w szklankach podobnych do zlewek laboratoryjnych: mialy dziobki. Gosse popil kawa zolta pigulke, odetchnal, rozkaszlal sie i wysiakal nos, az mu oczy zaszly lzami.

— I promienniki tez pan przywiozl, co? — zwrocil sie do pilota.

Ten, znow zaskoczony, bo oczekiwal wiekszego zainteresowania swoim wyczynem, tylko glowa przytaknal. Nie co dzien dlawi sie rakiecie podczas ladowania ciag. Zamiast listy towarowej mial w ustach gotowa relacje, jak nie probujac ani przedmuchania dysz, ani zwiekszenia glownego ciagu, od razu wylaczyl automatyke i siadl na samych boosterach, sztuczka jakiej poza symulatorem nigdy jeszcze nie probowal. A i to dawno. Wiec znow musial sobie poprzestawiac mysli.

— Przywiozlem — powiedzial z tego wszystkiego i poczul nawet zadowolenie, bo to niezle zabrzmialo. Taki lakoniczny wyszedl z zagrozenia.

— Ale nie tam, gdzie nalezalo — usmiechnal sie maly, Gosse.

Pilot nie wiedzial, czy to zarty.

— Jak to nie tam...? Przeciez przyjeliscie mnie. Wezwaliscie — poprawil sie.

— Musielismy.

— Nie rozumiem.

— Toz pan mial ladowac w Graalu.

— No to po co sciagneliscie mnie z kursu?

Zrobilo mu sie goraco. Wezwanie brzmialo kategorycznie. Wprawdzie zlapal wytracajac szybkosc radiowe doniesienie Graala o jakims wypadku, ale malo co zrozumial przez zaklocajacy szum. Nalecial bowiem ku Tytanowi od Saturna, zeby jego grawitacja wytracac ped i tym samym oszczedzic paliwa, wiec otarl sie statkiem o magnetosfere olbrzyma, az mu zatrzeszczalo na wszystkich zakresach fal. Zaraz potem odebral wezwanie tego kosmodromu. Nawigator musi usluchac kontroli lotow. A tu nawet skafandra nie dali mu zdjac, biorac od razu na spytki. Duchem byl wciaz nadal w sterowni, z pasami wrzynajacymi sie wsciekle w barki i piers, gdy rakieta uderzyla juz rozkraczonymi lapami w beton, ale boostery do konca sie nie wypalily i lomocac ogniem, wprawialy caly korpus w podrygi.

— O co chodzi? Gdzie mialem wlasciwie siasc?

— Panska drobnica nalezy sie Graalowi — wyjasnil maly, wycierajac zaczerwieniony nos. Mial katar. — A mysmy przechwycili pana nadorbitalnie i wezwalismy tu, bo potrzebujemy Killiana. Panskiego pasazera.

— Killiana? — zdziwil sie mlody pilot. — Nie mam go na pokladzie. Oprocz mnie jest tylko Sinko, drugi pilot. Tamci zdebieli.

— Gdzie jest Killian?

— Teraz juz pewno w Montrealu. Jego zona rodzi. Odlecial przede mna towarowym wahadlowcem, zanim wystartowalem.

— Z Marsa?

— Jasne, a skad? O co chodzi?

— Balagan panujacy w kosmosie nie ustepuje ziemskiemu — zauwazyl London. Nabijal fajke tytoniem z taka sila, jakby ja chcial roztluc. Byl zly. Pilot tez.

— To nie mogliscie mnie spytac?

— Bylismy pewni, ze on leci z panem. Taki byl ostatni radiogram.

Gosse znow wytarl nos i westchnal.

— Wystartowac nie moze pan juz tak czy owak — odezwal sie wreszcie. — A Marlin nie mogl sie doczekac promiennikow. Teraz wszystko zwali na mnie.

— Przeciez sa — wskazal pilot glowa mgle za szybami, gdzie ciemnialo wysmukle wrzeciono jego statku. — Chyba szesc. A dwa gigadzulowe. Rozdmuchna kazda mgle czy chmure jak nic.

— Ale nie wezme ich na plecy i nie zataszcze Marlinowi — odparowal Gosse w coraz gorszym humorze.

Niedbalstwo i samowola podrzednego ladowiska, ktore, jak powiedzial kierownik, przechwycilo go po trzech tygodniach rejsu nie upewniwszy sie, czy ma oczekiwanego pasazera, dotknela pilota. Nie spieszyl sie z oswiadczeniem, ze beda sie musieli sami zatroszczyc o jego fracht. Przed usunieciem awarii nie da rady, chocby i chcial. Milczal.

— Jasne, ze zostanie pan u nas.

Z tymi slowami London dopil kawe i podniosl sie z aluminiowego krzesla. Byl ogromny jak zapasnik ciezkiej wagi. Podszedl do szklanej sciany. Pejzaz Tytana, martwa wscieklosc gor, nieziemskich barwa w rudej poswiacie, docisnietej brazowymi chmurami do ich grzbietow, stanowila doskonale tlo dla jego postaci. Podloga wiezy delikatnie wibrowala. Co za stara przetwornica, pomyslal pilot. Tez wstal, zeby obejrzec swoj statek. Jak latarnia morska sterczal pionowo z pedzacej nisko mgly. Podmuch odwial jej kleby, ale juz nie bylo widac plam przegrzewu na dyszach. Moze przez odleglosc i polmrok, a moze po prostu ostygly.

— Macie tu gamma defektoskopy? — Statek byl dlan wazniejszy od ich klopotu. Sami go sobie sprawili.

— Mamy. Ale nie dam podejsc nikomu do rakiety w zwyklym skafandrze — odezwal sie Gosse..

— Mysli pan, ze to stos? — poderwalo pilota.

— A pan?

Maly kierownik tez wstal i podszedl do nich. Z podlogowych szczelin wzdluz wypuklych szyb wialo milym cieplem.

— Temperatura skakala przy schodzeniu ponad norme, ale Geigery sie nie odezwaly. To chyba tylko dysza. Moze wyplulo ceramike z ogniowej komory. Mialem wrazenie, ze cos gubie.

— Ceramika poszla swoja droga, ale byl wyciek — orzekl stanowczo Gosse.

— Ceramika sie nie topi.

— Ta kaluza? — zdziwil sie pilot. Stali przed podwojnymi szklami. Pod rufa rzeczywiscie rozlala sie czarna kaluza. Mgly, pedzone wichura, co chwila omiataly kadlub statku.

—. Pan co ma w stosie? Ciezka wode czy sod? — spytal London. Przewyzszal pilota o glowe. Z radia dobieglo popiskiwanie. Gosse skoczyl tam, wlozyl sluchawki z laryngofonem i rozmawial z kims cicho.

— To nie moze byc ze stosu... — bezradnie powiedzial pilot. — Mam ciezka wode. Roztwor jest czysty jak lza. Przezroczysty. A to jest czarne jak smola.

— No to puscilo chlodzenie w dyszy — zgodzil sie London. — I potrzaskalo ceramike.

Mowil jak o zapalkach. Wcale nie przejal sie awaria, ktora uwiezila pilota ze statkiem w tej dziurze.

— Pewno tak... — przyswiadczyl mlody czlowiek. — Najwieksze cisnienie jest w tulejach przy hamowaniu.

Jak ceramika peknie w jednym miejscu, to cala reszte wymiecie glowny ciag. Wszystko wyplulo ze sterburtowej dyszy.

London sie nie odezwal. Pilot dodal z wahaniem:

— Moze siadlem troche za blisko...

— Glupstwo. Dobrze, zes pan w ogole rowno siadl.

Pilot czekal dalszych uwag, krojacych na pochwale, ale London odwrocil sie ku niemu i obejrzal od rozczochranych jasnych wlosow do stop w bialych butach skafandra.

— Jutro posle technika na deflektoskopie... Wrzucil pan stos na jalowy bieg? — dodal nagle.

— Nie. Calkiem wylaczylem. Jak na dokowanie.

— To dobrze.

Pilot wiedzial juz, ze nie ma komu opowiadac o szczegolach walki z rakieta nad samym kosmodromem. Kawa kawa — ale czy gospodarze, co mu sie tak narzucili, nie powinni dac pokoj i lazienke? Marzyl o goracym tuszu. Gosse wciaz bormotal do mikrofonu. London stal nad nim pochylony. Sytuacja byla niewyrazna, ale pelna napiecia. Pilot czul juz, ze ci dwaj maja na glowie cos wazniejszego od jego przygody i ze to sie wiaze z sygnalami Graala. Doslyszal lecac strzepy — bylo w nich cos o maszynach, ktore nie doszly i o ich poszukiwaniu.

Gosse obrocil sie z fotelem, przez co zbyt naciagniety przewod zesunal mu sluchawki z uszu na szyje.

— Gdzie jest ten panski Sinko?

— Na pokladzie. Kazalem mu sprawdzic reaktor. London wciaz pytajaco patrzal na kierownika. Ten zaprzeczyl nieznacznie glowa i mruknal:

— Nic.

— A ich smiglowce?

— Wrocily. Widocznosc zero.

— Pytales o udzwig?

— Nie dadza rady. Ile wazy gigapromiennik? — zwrocil sie do pilota przysluchujacego sie rozmowie.

— Nie wiem dokladnie. Niecale sto ton.

— Co oni robia? — nastawal London. — Na co czekaja?

— Na Killiana — odparl Gosse i dosadnie zaklal.

London wyjal ze sciennej szafki butelke White Horse, potrzasnal nia, jakby badajac czy to dostatecznie dobry srodek na stan rzeczy i wstawil ja z powrotem na polke. Pilot stal i czekal. Juz nie czul ciezaru skafandra.

— Zgineli nam dwaj ludzie — odezwal sie Gosse. — Nie doszli do Graala.

— Nie dwaj, tylko trzej — sprostowal ponuro London.

— Przed miesiacem — podjal Gosse — dostalismy transport nowych Diglatorow. Szesc sztuk dla Graala. Graal nie mogl przyjac statku, bo nie nadazyl z nowym betonowaniem kosmodromu. Kiedy wyladowal pierwszy kontenerowiec „Achilles“, dziewiecdziesiat tysiecy ton, cale zbrojenie plyt, komisyjnie zagwarantowane, trzaslo. Dobrze, ze sie statek nie

Вы читаете Fiasko
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×