wymyslic.

Nie spodobal mi sie ten zywy trup, o braciszkowie moi, wiec siepnalem: — Co tu jest grane, druzkowie? Przecz to za pomysluch gwoli bratu swemu sie wam telepie?

Tu nagie wchlupotal sie F. Alexander:

— Dziwne, dziwne, jak ten rodzaj glosu mi w cos trafia. Na pewno musielismy sie gdzies spotkac. — I zadumal sie tak jakby zmarszczywszy brew. Trzeba mi na to uwazac, oj, braciszkowie. Mnie zas D. B. da Silva tak odpowiedzial:

— Chodzi glownie o spotkania publiczne. Ogromnie to nam pomoze, jak bedziemy cie pokazywali na wiecach. Z tym wiaze sie oczywiscie prasa. Postawi sie na zrujnowane zycie. Musimy rozpalic w nich serca. — I pokazal wszystkie trzydziesci i cos tam kafli, bardzo bialych na tle ciemnego lica, przez co wyglad mial ciut po niemnozku jak inostraniec.

Wiec ja na to: — Nikt jeszcze nie powiedzial, jaka z tego ja bede mial korzysc. Torturowany w wiezieniu, wyrzucony z domu przez wlasnych rodzicow i tego ich nadetego brudasa lokatora, zlinczowany przez gromade staruchow i malo nie zabity przez gliniarzy! co ze mna bedzie? — Tu wlaczyl sie Rubinstein:

— Przekonasz sie, chlopcze, ze Partia ci okaze wdziecznosc. Na pewno. Gdy to wszystko juz dobiegnie konca, spotka cie mala i bardzo korzystna niespodzianka. Tylko musisz poczekac.

— Ja chce tylko jednego wrzasnalem — zebym znow byl normalny i zdrow jak za dawnych czasow! i mial ciut niemnozko ubawu z prawdziwymi kumplami, a nie z takimi, co tylko nazywa sie ze druzkowie, a po nastojaszczy to zdrajcy! Czy to potraficie zrobic? Czy ktos moze mnie przywrocic do tego, czym bylem? Tego chce! i to wlasnie chce wiedziec!

Chrr chrr — zrobil Z. Dolin kaslu kaslu. — Meczennik dla wielkiej sprawy Wolnosci — powiedzial. — Masz odegrac swa role i o tym pamietaj. A na razie zajmiemy sie toba. — I zaczal mnie glaskac po lewej grabie jak duraka, obszczerzajac sie jak z uma szedlszy. Az wykrzyknalem:

— Co mnie traktujecie jak rzecz do uzycia! Nie jestem durak, zebyscie mnie robili w konia, wy glupie skurwle. Glupie to sa jakies zwyczajne przystupniki, a ja nie jestem ani jakis tam zwyczajny, ani jolop dla was. Paniatno?

— Jolop — rzekl jakby z namyslem F. Alexander. — Jolop. Tak na kogos mowili. Jolop.

— E? — spytalem. — Co ma to tego Jolop? Co pan wie o Jolopie? I wyrwalo mi sie: — Och, panie Boze dopomoz. — Nie ponrawil mi sie ten wyraz w slepiach F. Alexandra. Poszedlem do drzwi, zeby isc na gore po swoje ciuchy i zmywac sie stad.

— Prawie zdawalo mi sie — wymowil F. Alexander pokazujac te zafajdane kafle, a w glazach jak z uma szedlszy. — Ale to sie nie moze zdarzyc. Bo w razie — Jezu Chryste — gdyby — to ja bym go rozdarl. Na dwoje bym go rozlupal i rozprul, jak pragne Boga mego jedynego, tak — tak — zrobilbym to.

— No juz — juz — powiedzial D. B. da Silva glaszczac go po klatce jak pieska sie uspakaja. — Wszystko to juz minelo. To byli zupelnie inni ludzie. Musimy pomoc temu biedakowi. Tego wymaga od nas Przyszlosc i Nasza Sprawa.

— Ja tylko zabiore ciuchy — balaknalem juz kolo schodow — to znaczy ubranie i pojde sobie sam na samo gwalt i adzinoko. Znaczy sie, chcialem powiedziec, wszystkim panom tu jestem bardzo wdzieczny, ale musze sam troszczyc sie o wlasne zycie i koniec. — Bo juz bylo mi po nastojaszczy pilno wydostac sie stad.

Ale ten Z. Dolin powiedzial:

— O nie, nie. Mamy cie, przyjacielu, i nie wypuscimy tak latwo. Pojdziesz z nami. Wszystko bedzie dobrze, zobaczysz. — I bystro podszedl, aby mnie apiac zlapac za lapsko. To blysnelo mi juz, braciszkowie, ze pora walczyc, ale na mysl o walce juz zechcialo mi sie upasc i rzygnac, no to stalem i tyle. A pozniej dostrzeglem ten jakby szal czy obled w slepiach F. Alexandra i moglem tylko powiedziec:

— Jak sobie chcecie. Bo macie mnie w reku. Tylko bierzmy sie do tego i konczyc, braciszkowie. — Bo teraz chcialem juz tylko wydostac sie z tego DOMCIU. Przestalo mi sie podobac to jakby spojrzenie w glazach F. Alexandra.

— W porzadku — wkluczyl sie Rubinstein. — Wiec ubieraj sie i ruszamy.

— Jolop jolop jolop — wciaz mamrotal z cicha F. Aleksander. — Czym albo kim byl ten Jolop? — Znalazlem sie na gorze w try miga i bylem ubrany w niecale dwie sekundy. A nastepnie z tymi trzema na dwor i w gablo. Rubinstein siedzial mi po jednej stronie, po drugiej Z. Dolin chrr kaslu kaslu, a D. B. da Silva prowadzil do miasta i pod blok w poblizu mojego bloku czyli rodzinnego zyliszcza. — Chodz, wysiadamy, chlopcze — powiedzial Z. Dolin i zakaszlal, az mu sie czubek rakotwora wetkniety w morde rozzarzyl czerwono jak male palenisko. — Tu sie wprowadzasz. — No to weszlismy i w holu na scianie znowu nabazgrane cos z tej Godnosci Trudu, i winda, na gore, braciszkowie, i do zyliszcza takiego jak wszystkie zyliszcza we wszystkich blokach tego miasta. Malu malu malutkie, dwie sypialki, jedna bywalnia (czyli stolo zylo robolo co by nie bylo) i w niej stol calutki w knigach i bumagach i atrament i butle i tym podobny szajs.

— Tu bedzie twoj dom — oznajmil D. B. da Silva. — Rozgosc sie, chlopcze. Jedzenie znajdziesz w tej szafce. Pizama w szufladzie. Odpoczywaj, niespokojny duchu.

— He? — spytalem nie sawsiem zrozumiawszy.

— W porzadku — odezwal sie Rubinstein tym starym glosem. — Zostawiamy cie tu. Mamy cos do zrobienia. Pokazemy sie znow troche pozniej. A na razie znajdz sobie jakies zajecie.

— Aha — odkaszlal sie Z. Dolin chrr kaslu kaslu — jeszcze jedno. Widziales, co sie przebudzilo w udreczonej pamieci naszego przyjaciela F. Alexandra. Czy aby nie —? — Chcialem powiedziec, czy nie ty —? — Wiesz chyba, co mam na mysli. Nie mozna dopuscic, zeby to dalej poszlo.

— Zaplacilem ja na to. God Gospod sam najlepiej wie, ze zaplacilem za wszystko. Nie tylko za siebie, ale i za tych skur wy bladych synow, ktorzy nazywali sie moimi kumplami. — Az chuc i poczucie gwaltu mnie ogarnelo i poczulem sie zaraz niedobrze. — Troche sie poloze — skazalem. — Wszystko to, co przyszlo mi sie zniesc ostatnio, to bylo prze u zasne i kropne.

— Bylo — zgodzil sie D. B. da Silva i pokazal wsie trzydziesci zebow jak nie wiecej. A poloz sie.

No i zostawili mnie, braciszkowie. Poszli zajac sie swoimi sprawami, co to pewnie polityka i caly ten szajs, a ja lezalem na wyrku, sam na samo gwalt i adzinoko cicho i spoko. Tak po prostu lezalem skopawszy but ze stop i rozluzniwszy halsztuk, do imentu oszolomiony i bez pojecia, jakie ma byc teraz moje zycie. I we lbie lecialy mi rozne obrazki — roznych ludzi, jakich spotkalem w rzygole i Wupie i roznosci, co mi sie przytrafily — i jak w calym przeogromnym swiecie niet ani jednego czlowieka, ktoremu by mozna zaufac. Po czym zadrzemalem, o braciszkowie.

Zbudzilem sie uslyszawszy muzyke za sciana, po nastojaszczy gromko, i jak raz ona wytargala mnie z tej troszeczki snu. Byla to symfonia, ktora znalem horror szol i prawie na pamiec, ale jej nie slyszalem od lat, mianowicie Symfonia Nr 3 tego dunskiego flimona, co nazywa sie Otto Skadelig, bardzo huczny i gwaltowny utwor, szczegolnie w pierwszej czesci, co akurat leciala. Posluszalem jej tak ze dwie sekundy ciekawie i z radoscia, a potem jak mnie chwyci ten poczatek bolu i mdlosci, az sieknelo mi gleboko w kiszkach. A potem ja, tak bardzo kochajacy sie w muzyce, czolgalem sie z lozka i sam do siebie och och och i zaraz lubudu du du w sciane z wrzaskiem:

— Przestac, przestac, wylaczyc! — A tam gralo i jakby coraz glosniej. Walilem w ten mur az kostki zrobily mi sie cale z krwi czerwo czerwonej i skory w strzepach, skrzyczec i wrzeszczac, ale muzyka nie ucichla. Az dostalem prydumki, ze musze od niej uciec, to wypadlem z tej malutkiej sypialki, do drzwi wyjsciowych, a te od zewnatrz zakluczone i nielzia wydostac sie. A muzyka huczy coraz to glosniej i glosniej, jakby naumyslnie torturowali mnie, o braciszkowie. Az wepchnalem sobie male palce tak po nastojaszczy w glab uszu, ale puzony i kotly tez sie przedzieraly zupelnie gromko. Wzialem sie znow ryczec i wrzeszczec, aby przestali, a w mur piachami lup lup i lubudu du! ale nic a nic z tego nie wyniklo. — Och, co ja mam robic?

— zawylem do samego siebie i bu hu hu. Oeh, Boze, zlituj sie nade mna! — Tak sie obijalem po calym zyliszczu w tym bolu i mdlosciach, starajac sie jakos odgrodzic od muzyki i stekajac az jakby z glebi kiszek, a potem na kupie knig i bumagi i tym podobnego szajsu na tym stole w bywalni zobaczylem, co musze zrobic i co chcialem zrobic, az te prochniaki w Publo Biblotece, a potem Jolop i Billyboy przebrani za gliniarzy, powstrzymali mnie, to znaczy skonczyc ze soba, wyciagnac kopyta, prysnac raz i nawsiegda z tego parszywego i wrednego swiata. Bo zobaczyl ja slowo SMIERC na okladce takiej broszurki, chociaz oni SMIERC zapowiadali tylko RZADOWI. Jakby zrzadzeniem losu druga broszurka miala na okladce akoszko i napis: Otworz okno na swieze powietrze, Swieza mysl i nowy styl zycia. Jakby mi ktos podskazal, ze mam skonczyc z tym wyskoczywszy. Moze chwile zabolec i juz, spoko i spac nawsiegda i na zawsze.

Вы читаете Mechaniczna pomarancza
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату