jak trza noze, a co do mnie, to poslugiwalem sie stara, fajna i po prostu mordercza brzytwa, klora teraz juz potrafilem operowac i migac artystycznie i wrecz horror szol. I tak zesmy sie zrazali po ciemku, stary Ksiezyc z ludzmi, co go obsiedli, wlasnie wschodzil i gwiazdy tez migaly ostro jak noze, ktorym pilno sie wlaczyc. I udalo mi sie chlasnac ta brzytwa z gory na dol, z przodu, przez ciuchy jednego z kumpli Billyboya, no bardzo bardzo zrecznie, nawet nie zadrasnawszy ciala pod odzieza i ten drug Billyboya nagle znalazl sie w walce otwarly niby straczek grochu, z golym brzuchem i z jajami na wierzchu, no i bardzo sie zdenerwowal i zaczal tak machac i wrzeszczec, az przestal uwazac i dal wejscie poczciwemu Jolopowi z jego cepkami jak waz: w-h-h-hiiiisz-sz! tak ze Jolop go zacepil po samych patrzalkach i ten drug Billyboya splynal potykajac sie na oslep i wyjac, ze malo sobie serca nie wyprul. Dla nas wszystko dalej szlo horror szol i juz wkrotce przychwost Billyboya walal sie nam pod nogami, oslepiony przez cepki Jolopa i czolgal sie w kolko i wyl jak zwierze, ale jeszcze raz wzial fest but w czaszke i byl aut aut i aut.
Z naszej czworki Jolop, jak zwykle, tak na wyglad wyszedl najgorzej, to znaczy mial cale rylo we krwi i ciuchy upaprane i razrez ale poza nim wszyscy zachowalismy spokoj i zdrowie. A teraz ten tlusty smierdziel Billyboy, tego ja chcialem dostac! no i tancze wokol niego z brzytwa niby jakis golarz na statku podczas wielkiego sztormu i probuje dopasc go na pare odlicznych ciec w to paskudne oleiste rylo. Billyboy mial noz, taki dlugi sprezynowiec, tylko ze byl ciut za wolny i ciezki w ruchach, zeby mogl naprawde zrobic komus wredzioche. I z prawdziwa satysfakcja, braciszki, odtanczylem ja przed nim walczyka — w lewo dwa trzy, w prawo dwa trzy — i ciachnalem go w lewy i w prawy policzek, tak ze dwie firanki krwi splynely jakby w te samej chwili, z. kazdej strony jego tlustej, swinskiej, oleistej mordy jedna w swietle zimowych gwiazd. Ciekla ta jucha jak czerwone plachty, ale widac bylo, ze on nawet nie poczul, tylko pchal sie na mnie jak brudny i tlusty niedzwiedz, i wciaz tylko dzgal tym nozem i dzgal.
Potem uslyszeli my syreny i juz bylo wiadomo, ze to gliniarze pedza z armatami wytknietymi przez okna z wozow i gotowi do strzalu. Ta plaksiwa dziulka dala im znac, oczywiscie, bo alarmowa budka stali niedaleko za elektrownia. — Ja cie rychlo dostane, nie boj sie! — zawolalem — ty capie smierdzacy! Utne ci te dzbuki jak nic. — I pobiegli, z wolna i zdyszani, na polnoc ku rzece, tylko przychwost Leo zostal charczac na ziemi, a my poszlismy w swoja strone. Tuz za rogiem byla alejka, ciemna, pusta i na obie strony otwarta, wiec tam odsapnelismy, najpierw predko dyszac, potem coraz wolniej i w koncu normalnie. Jakbysmy lezeli u stop dwoch ogromnych gor, to byly bloki mieszkalne, i w oknach wszystkich zyliszcz migotalo jakby niebieskie plasajace swiatlo. Na pewno ti wi. Dzisiaj byl tak zwany program swiatowy, czyli kazdy na swiecie ogladal jedno i to samo, kto tylko zechcial, a przewaznie to wpychle w srednim wieku ze srednich klas. Jakis tam wielki slawny szutniak albo czarny syngier sie wyglupia i wszystko to jest odbite w przestrzeni od sputnikow ti wi, braciszkowie moi. Odczekalismy dyszac i slyszelismy, jak te wyjace poli mili cyjniaki.przelatuja na wschod, wiec juz kej o kej. Tylko bidny stary Jolop wciaz lypal na gwiazdy i planety i Ksiezyc z geba tak rozdziawiona jak rybionek, co nigdy jeszcze nie widzial tych rzeczy, i wreszcie powiada:
— Ciekawe, co tam na nich jest. Co tez moze byc tam w gorze na takich dingsach?
Szturgnalem go fest pod zebro i mowie: — Ech, ty glupi skurwlu. Nie mysl o tym. Na pewno takie samo zycie jak tu, ze ktos daje nozem, i drugi bierze. A na razie noc jest mloda, wiec ruszmy sie wreszcie, o braciszkowie. — Tamci na to rykneli smiechem, ale stary bidny Jolop tylko sie na mnie tak serio wytrzeszczyl i apiac zadarl oczy na gwiazdy i Ksiezyc. No i poszli my sobie alejka, a swiatowy program blekitnial z obu stron. Teraz byl nam potrzebny woz, wiec skrecili my z alejki w lewo i okazalo sie, ze jestesmy na Priestly Place, bo rzucila nam sie w glazy ta wielka figura z brazu, jakis starozytny poeta z gorna warga jak malpa i z faja wetknieta w obwisly ryj. Idac dalej na siewier doszli my do parszywego starego Filmodromu, ktory sie luszczyl i sypal, bo juz prawie nikt tam nie zagladal oprocz takich malczykow jak ja i kumple, a i to tylko na zgielk albo razrez, albo troche tego ryps wyps ryps wyps po ciemku. Z afisza na froncie, oswietlonym para upstrzonych przez muchy reflektorow, mozna bylo wyczytac, ze leci jak wykle taki western, gdzie aniolowie sa po stronie szeryfa z Usa, co rabie z szesciostrzalowca do koniokradow z piekla rodem na padbor, jak to na huzia produkowal w tych czasach nasz Gosfilm. Pod kinem zaparkowane wozy nie byly znow takie wunder bar, przewaznie stare zafajdane gabloty, ale znalazl sie jeden Durango 95 i pomyslalem, ze to sie nada. Georgie mial na kolku tak zwany wsiotwieracz i wladowalismy sie: Jolop i Pete na zadnie, jak lordowie pykajac sobie z rakotworow, a ja wkluczylem stacyjke i dalem zaplon i warknelo nawet zupelnie horror szol, z tym fajnym cieplym wibro i pomrukiem, co to czuje sie w kiszkach. Potem na but i cofnelismy sie klasycznie, i nikt nas nie przylypal.
Poigralismy sobie ciut po tak zwanym Centrum, straszac drewniakow i babulki na przejsciach, goniac zygzakiem koszki i te pe. A pozniej szosa na zachod. Nie bylo wielkiego ruchu, wiec wciskalem gire normalnie w deche prawie ze na wylot i Durango 95 siorbal droge jak makaron. Wkrotce byly juz tylko zimowe drzewa i mrok, braciszkowie moi, taki wiejski mrok, i raz przejechalem po czyms duzym i z warczacy zebata paszcza nagle w reflektorach, potem skrzyknelo i glamznelo pod nami i stary Jolop na zadku malo sobie lba nie odrechotal: ho ho ho! A potem przyuwazylismy jakiegos malysza z dziuszka pod drzewem na lib lib i przystaneli my, i wzniesli okrzyk na ich czesc, a potem dalismy obojgu wycisk, ale tak niemnozko i od niechcenia, tylko zeby sie poplakali, i znow pajechali. Co teraz bylo nam potrzebne, to normalnie wizyta z zaskoczenia. To dopiero podnieca, to jest cos! do smiechu i do lomotu w ultra gwalt. Wreszcie dotarli my do takiego osiedla i zaraz za nim byla jakby mala osobna dacza z kawalkiem ogrodu. Ksiezyc juz wzeszedl na balszoj i ten domek widno bylo dokladnie jak w dzien, kiedy odpuscilem gaz i po hamulcach, a ci trzej chichrali sie jak z uma szedlszy, i widzielismy nazwe na furtce: DOMCIU… co za ponura nazwa. Wylazlem z wozu i kazalem kumplom sciszyc ten usmiech i zachowac powage, odkrylem te malutka furtke i podszedlem do drzwi od frontu. Zapukalem delikatnie i nikt sie nie zjawil, wiec zapukalem ciut mocniej i na ten raz uslyszalem kroki, potem odciaganie zasuwy, potem drzwi sie troszeczke uchylily, moze na cal, tak ze zobaczylem oko patrzace na mnie, a drzwi byly zakryte na lancuch. — Kto tam? — Glos byl jakiejs fifki, tak na ucho sadzac dosc mlodej dziulki, wiec odezwalem sie bardzo wytwornym glosem jak prawdziwy dzentelmen:
— Bardzo pania przepraszam, jest mi tak przykro, ze panstwa niepokoje, ale wyszlismy na spacer i moj przyjaciel nagle zaslabl z takimi objawami, ze teraz lezy na szosie nieprzytomny i rzezi. Czy bylaby pani tak dobra pozwolic mi skorzystac ze swego telefonu i zadzwonic na pogotowie?
— U nas nie ma telefonu — powiedziala ta fifa. — Bardzo mi przykro. Musi pan niestety isc do kogos innego. — Z wnetrza tego malutkiego zyliszcza wciaz bylo slychac klak klak klakot-i-klak klak i klak klak klak-klak czyjejs maszyny do pisania, a potem zapadla cisza i rozlegl sie glos tego mudaka: — O co chodzi, kochanie?
— To czy bylaby pani tak dobra — powiedzialem — dac mu lyk wody? To jest cos w rodzaju omdlenia. Tak wyglada, jakby stracil przytomnosc.
Fifka sie zawahala i powiada: — Prosze zaczekac. — I odeszla, a moi trzej kumple wysiedli z auta i przemkneli sie do mnie horror szol po cichutku, wciagajac maski, potem ja naciag naciag swoja i wystarczylo juz tylko wsunac grabe i odhaczyc lancuch, po tym jak udalo mi sie zmiekczyc te psioche swym dzentelmenskim glosem, tak ze nie domknela z powrotem drzwi, jak powinna, skoro mysmy byli ci nocni nieznajomi. I wpadlismy z rykiem we czterech, przy czym Jolop gral jak zwykle szutniaka, podskakujac i wykrzykujac brudne slowa, i faktycznie byl to fajniutki maly domek, musze przyznac. Z rechotem wbieglismy do pokoju, gdzie sie palilo swiatlo, i ta psiczka sie tam jakby kulila w sobie, i byla to fajna mloda rzezucha z takimi grudkami, ze horror szol! i z nia byl ten czlonio, ten jej zakonnik czyli slubny, tez dosyc mlody w oczkach w rogowej oprawie, a na stole maszyna do pisania i wszedzie porozkidane mnostwo bumagi, ale byl tez jeden stosik porzadnie ulozony, jakby to, co on juz wystukal, czyli ze znow taki w typie inteligenta od ksiazek, w typie tego, cosmy z nim kilka godzin temu poigrali, tylko ze ten tutaj byl pisarz, nie czytacz. W kazdym razie rzekl:
— Co to ma znaczyc? Kim jestescie? Jak smiecie wchodzic do mojego domu bez pozwolenia? — A glos mu sie tylko trzasl i grabki tez. Wiec powiadam:
— Nie lekaj sie. Jesli trwoge masz w sercu, bracie, oto cie zaklinam, zbadz sie jej co rychlej. — Potem Georgie i Pete poszli zajrzec do kuchni, a Jolop stal przy mnie z rozdziawionym ryjem czekal na rozkaz. — A to, co to jest? — zapytalem, biorac ze stolu plik maszynopisu, a ten w rogowych pinglach mowi trzesac sie:
— To wlasnie chcialbym uslyszec. Co to jest takiego? Czego tu chcecie? Wynoscie sie, zanim was wyrzuce. — Wiec bidny stary Jolop w masce jako Pebe Shelley tak sie obsmial, ze wprost ryczal jak zwierze.
— To jest ksiazka — powiadam. — Piszesz te ksiazke. — Tu zmienilem glos na taki wiecej niekulturny. — Bo ja zawsze mialem szaconek dla tych, co to piszom ksiazki. — Spojrzalem na pierwsza strone i tam byl tytul: MECHANICZNA POMARANCZA. Wiec powiedzialem: — Co za glupi tytul. Kto w ogole slyszal o mechanicznej pomaranczy? — I przeczytalem kusoczek takim bardzo uniesionym glosem jak na kazaniu: — Proba narzucenia czlowiekowi, istocie, ktora tez rosnie i zdolna jest do slodyczy, aby sie w koncowym okrazeniu rozplywal soczyscie