u brodatych warg Boga, proba narzucenia, powiadam, praw i warunkow odpowiednich dla mechanicznego stworu, przeciw temu wznosze miecz mego piora… — Na to Jolop dal koncert na wardze i ja sie tez musialem rozesmiac. Potem zaczalem drzec te kartki na kawaleczki i razbros po podlodze, i ten czlonio pisarz jakby oszalal i rzucil sie na mnie, szczerzac te zolte zagryzione kafle i z pazurami, jakby mnie chcial rozszarpac. To byl sygnal dla starego Jolopa i on wszedl do akcji z ulybka na ryju i robiac uch uch i a! a! a! w drygajace rylo tego mudaka, lup lup, z lewej piachy i znow prawa, tak ze nasz ukochany stary czerwony kumpel, wino czerwone z kranu z beczki wszedzie jednakowe, jakby z jednej wielkiej wytworni, polalo sie i splamilo ten czysty, przesliczny dywan i strzepy ksiazki, ktora ja wciaz darlem razrez! razrez! A tymczasem dziulka, jego wierna i kochajaca zakonnica, stala jak przymarznieta do kominka i zaczela wreszcie tak z lekka niemnozko pokrzykiwac, jakby do taktu Jolopowi przy tej jego robocie. Potem z kuchni przyszli Georgie i Pete, obaj cos zwykajac na calego, chociaz w maskach, nie sprawialo to wcale klopotu, Georgie z zimnym udkiem czegos tam w lapie i z polowa buly przykrytej bryla masla w drugiej, a Pete z butla piwa z pieniacym sie lbem i z potezna gruda czegos w rodzaju ciasta ze sliwkami. Zrobili ho ho ho widzac jak stary Jolop obtancowuje pisarza i daje z piachy, az sie ten mudak pisarz rozplakal, jakby dzielo jego zycia poszlo na marne i bu-hu-huu ta wykrzywiona w prostokat bardzo krwawa buzka, ale to bylo takie ho ho ho zdlawione od zarcia i bylo widno kesy tego, co jedli. To mi sie nie spodobalo, bo swinskie i szmucyk, wiec powiedzialem:

— Won z tym zarciem. Wcale wam nie pozwolilem jesc. Zlapcie tego mudaka, zeby wszystko widzial i nie mogl sie wyrwac. — Wiec cisneli te tlusta piszcze na stol, miedzy fruwajace bumagi, i poczlapali do pisarza, ktorego rogowe pingle byly juz potrzask trzask, ale jeszcze sie trzymaly, a stary Jolop go furt obtancowywal i w drzaczke wprawial ozdobki na gzymsie kominka (az je zmiotlem i juz sie nie mogly trzasc, o nie, braciszkowie moi) w igraszkach z tym autorem Mechanicznej pomaranczy, robiac mu caly ryj na fioletowo i ociekajaco, niby jakis bardzo szczegolny rodzaj soczystego owocu. — Juz dobra, Jolop — odezwalem sie. - Teraz ta druga rzecz, panie Boze dopomoz. — Wiec on zlapal sie z tylu za dziuszke, ktora ciagle ach ach achala w takim bardzo horror szol rytmie na cztery, wykrecil jej grabki do tylu, tymczasem ja obdzieralem z niej to tamto i owo, a ci bez przerwy ho ho ho! i faktycznie to sie okazaly bardzo horror szol i fajne grudki, co spojrzaly na mnie tymi rozowymi slipkami, o braciszkowie, jak sciagalem rajtki i szykowalem sie, zeby jej zapchnac. A juz zapychajac slyszalem okrzyki bolu i ten krwawy mudak pisarz, co go trzymali Pete i Georgie, malo sie im nie wyrwal, ryczac jak psych najbrudniejsze ze slow, jakie znam, i na dobawke jeszcze inne, co sam wydumal. Jak juz bylem fertyk, to przyszla kolej na Jolopa i on sobie posunal jak bydlak z chrapaniem, wyciem i charkotem, na co ta jego maska Pebe Shelley wcale nie zwracala uwagi, a ja trzymalem. Potem zmiana, Jolop i ja zesmy dzierzyli tego zafajdanego czlonia, co wlasciwie sie juz nawet nie rzucal, tylko mamlal jakies rozlazle slowa, jak w tym kraju moloczni z dobawka, a Zorzyk i Pietia robili swoje. Potem sie zrobilo tak raczej cicho, a nas rozsadzala jakby nienawisc, no to rozwalilismy, co jeszcze bylo do rozwalenia, maszyne, lampe, fotele, a Jolop (to typowe dla tego Jolopa) odlal sie i zgasil ogien w kominku i chcial nasrac na dywan, bo papieru bylo dosc na tym pojebowisku, ale ja powiedzialem stop. I: — Aut aut aut aut! raus! — dalem skowyt. Ten czlonio i jego psiocha byli tak jakby nieobecni, zlachani w krwi i ledwie wydajacy jakies odglosy. Ale przezyja.

Wsiedlismy do wozu i pozwolilem, zeby Georgie wzial kierownice, bo sam czulem sie niemnozko wymiety, i ruszylismy z powrotem do miasta, rozjezdzajac po drodze jakies dziwne i piszczace paskudztwa.

3

Tak i dojechali my nazad do miasta, braciszkowie, tylko nie ze wszystkim, bo juz prawie na okrainie, przy tak zwanym Kanale Przemyslowym, widzimy, ze strzalka paliwa jakby oklapla, jak te nasze he he he strzalki, a maszyna kaszle khe khe khe. No i nie zmartwienie, bo stacja kolejki migala sino lysk aut lysk aut zaraz tam niedaleko. Rozchodzilo sie tylko o to, czy zostawic woz do zgarniecia polucyjniakom, czy w tym naszym nastrojeniu na wred i zaboj pichnac go fest i w te zagwiazdzioche, az chlupnie, poki wieczor nie umarl. To my sie raz dwa zdecydo na to drugie i wysiedlismy, i z hamulca, i dopchnelismy go we czterech na brzeg tej smierdegi niby syrop zmieszany z fekalem ludzkim, a potem r-r-raz go pych i po-o-szedl! Musielismy bystro uskoczyc, zeby ta paskuda nam nie chlupnela na ciuch, ale on tylko spl-l-luw-sz-sz i potem glolp! i paszol do dna i fajnie. — Zegnaj mi, stary towarzyszu! — zawolal Georgie, a Jolop znow uraczyl nas wielkim rechotem: — Chu chu chu chu. — Potem ruszylismy na stacje, zeby ujechac ten jeden przystanek do Centrum, jak nazywali srodeczek miasta. Zaplacili my grzecznie za bilety i czekali jak dzentelmeni spokojnie na peronie, stary Jolop dokazywal przy automatach, bo mial w karmanach pelno drobnej monalizy i w razie czego byl gotow rozdac te czekoladki biednym i glodujacym, choc nie bylo takich pod reka, a potem sie wtarabanil stary ekspres torpedo i my do niego, a wygladal prawie ze pusty. Aby zajac sie na te trzy minuty jazdy, powyglupialismy sie z tak zwana tapicerka, po niemnozku wydzierajac sobie dosc fajnie flaki z siedzen, a Jolop wzial i przylancuszyl w okno, ze szklo bryzg i odmigotalo w ten zimowy wozduch, ale bylismy juz tak wiecej zrypani i wymietoszeni, i spluci po tym wieczorze, bo sie upuscilo niemnozko tej energii, o braciszkowie moi, tylko Jolop, takie to juz bylo szutniackie zwierze, ciagle ta zgrywa i radocha, tylko ze na wyglad caly uszargany i zanadto smierdzacy od potu, i to tez byla jedna rzecz u starego Jolopa wsiegda dla mnie przeciwna.

Wysiedlismy w Centrum i wolno suniemy znow do Baru Krowa, a co i raz wszyscy uaaaa w rozziew i tylne plomby do kiezyca, gwiazd i do latami, bo jeszcze bylismy malczykami, co rosna, i w dzien chodzilo sie do szkoly, a w Krowie okazalo sie jeszcze gorzej zatloczone niz przedtem. Ale ten czlonio, co przedtem caly czas bulgotal, bedac na cyku, na bialym i syntemesku albo czyms tam, wciaz zasuwal to samo: — Lobu za ulkamartwej ze nie droszlo hej hoglatonicznie pogoda z wietrza. — Musial to juz byc jego trzeci albo czwarty kurs tego wieczora, bo mial ten nieludzko blady wyglad jakby nie czlowiek a rzecz i jakby rylo mial po nastojaszczy wyrzniete z kawalka kredy. Jak mu sie chcialo spedzic tyle czasu na haju, to juz faktycznie powinien wziac osobny pokoik na tylach, a nie siedziec tu na duzej sali, bo tu zawsze jakies malczyki ustroja sobie z nim, niemnozko ubawu, chociaz nie za ostro, bo w starej Krowie zawsze maja utajonych gdzies fest lamignatow, ktorzy dadza rade kazdej rozrobce! Mimo to Jolop wcisnal sie kolo tego czlonia i wydajac ten swoj szutniacki wrzask, az pokazal w gardle dyndalki, zgnal go w stope swoim wielkim, ubloconym buciorem. Ale ten czlonio, braciszkowie, w ogole nic nie slyszal, bo juz byl ponad cialem.

Wokol nas tankowaly i doily, i dokazywaly przewaznie nastole (po naszemu nastolami nazywalo sie seksolatki), ale bylo tez nieco takich wiecej drewniakow, muzyki i fifki tez (ale zadnych burzujow) smiali sie i balakali przy barze. Po fryzjerce i luznych ciuchach (przewaznie wielkie swetry jakby ze sznurka) dalo sie poznac, ze przyszli z prob w studio ti wi, zaraz za rogiem. Ich dziule mialy te ozywione bardzo ryje i szerokie, ogromne usta, czerwone ze horror szol, z mnostwem zebow, i smiechaly sie i niczewo nie troszczyly sie o zlo swiata. A potem plyta na stereo dzwiekla i zgasla (byl to Johnny Ziwago, ten ruski kocur, a wykonywal Tylko raz na dwa dni) i w tej jakby picredyszce, w krotkim malczaniu, zanim wpadla nastepna, ktoras z tych fifek — bardzo krasiwa i z wielkim ustem w ulybce, chyba w latach juz lak niezle trzydziestych — nagle dala sie w spiew, nie wiecej niz poltora taktu, jakby za przyklad czegos tam, o czym wsie balakali, i to bylo jakby na chwile, o braciszkowie moi, jakis wielki ptak wlecial do tej moloczni i poczulem, jak mi kazdy jeden malenki wlosek na ciele staje deba i dreszcze po mnie polazly do gory jak powolne male jaszczurki, a potem apiac w dol. Bo poznalem, co ona spiewa. To ten kawalek z opery Friedricha Gitterfenstera Das Bettzeug, gdzie ona to pieje z poderznietym juz gardlem, a slowa sa: Moze tak i lepiej. W kazdym razie az mna zatrzeslo.

Ale stary Jolop, jak tylko uslyszal ten kusoczek spiewu niby kes czerwonego od zaru miesa chlasniety na talerz, z miejsca rypnal jedno z tych swoich chamstw, na ten raz trabke z warg, po czym sobacze wycie, po czym dwoma paluchami podwojny sztos w gore, po czym wywrzask i w rechot. To ja sie poczulem caly w goraczce i jakby mnie rozpalona krew zachlysnela, na slych i na widok tej wulgarni Jolopa i mowie: — Ty skurwlu. Ty brudny zapluty nieokrzesany skurwlu. — Georgie siedzial miedzy mna a tym hadkim Jolopem, siegnalem przez niego i piachnalem Jolopa w usto. Jolop sie zdziwil, japsko mu sie otwarlo i siedzial ocierajac sobie blut graba z ryla, w oszolomieniu lypiac to jak mu cieknie czerwone, to znow na mnie.

— Czego mi to za co zrobiles? — spytal jak to on, po ciemniacku. Malo kto zakapowal, co zrobilem, a kto widzial, ten nie uwazal. Stereo bylo znowu wkluczone i gralo cos bardzo rzygotliwego na elektroniczna gitare.

Вы читаете Mechaniczna pomarancza
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×