Odbalaknalem mu:

— Za to, ze jestes skurwlem bez wychowania i bezjednej malejszej kroszki pojecia, jak sie zachowywac publicznie, o ty braciszku moj.

Jolop na to lypnal na mnie zeborozno zlym okiem i gada:

— W takim razie ja nie lubie, ze to zrobiles. I nie jestem juz twoj braciszek i nie mam zyczenia — Wyjal z karmana wielki, zaglucony tasztuk i przytykal go sobie zbierajac te splywajaca czerwien, ciagle zdziwiony, przy gladajac sie temu i marszczac, jakby mu sie widzialo, ze krew to dla innych muzykow, a tylko nie dla niego. Calkiem jakby wyspiewywal te krew, zeby nadrobic swoje wychamienie sie, kiedy tamta dziula spiewala muzyke. Ale ta fifa chichrala sie teraz ha ha ha przy barze ze swoimi druzkami, jej czerwone usta byly w ruchu i kafle blyskaly, nawet nie zauwazyla brudnej wulgarni Jolopa. Tak po nastojaszczy to mnie Jolop oskorbil.

Powiedzialem: — Jak tego nie lubisz, a na tamto nie masz zyczenia, to wiesz, co zrobic, moj maly braciszku. — A na to Georgie ostrym tonem, tak ze spojrzalem:

— O kej. Nie zaczynajmy.

— Dla Jolopa to czysty zysk — powiadam. — Jolop nie moze byc przez cale zycie wciaz jak maly rybionek. — I lypnalem ostro na Zorzyka. Teraz Jolop sie odezwal, a czerwone mu juz troche mniej cieklo:

— Co za prawo naturalne on ma, ze mu sie zdaje, ze moze mi dawac rozkazy albo w rylo, jak mu sie spodoba? Akurat, jajco! to mu powiem! Jeszcze moge mu cepkami oczy wypuscic, u mnie to tyle co luknac!

— Uwazaj — powiedzialem tak cicho, jak bylo mozebne przy tym stereo miotajacym sie po scianach i suficie, i z tym czloniem na trypie, co siedzial przy Jolopie i teraz juz gromko posuwal swoje: — Iskrzy bliz sie, ultroptymalutka! — Powiedzialem: — Bacznie uwazaj, o Jolopie moj, azali jednym z zywych na tym swiecie pragniesz pozostac.

— Jaja — rzekl jadowicie Jolop — wielkie ci jajka smajka, o! Nie miales prawa tak robic. Moge sie z toba zejsc na cepie, na noz, na brzytew, kiedy tylko zechcesz, a nie bedziesz mnie bez powodu szturgal i to czysta prawda i recht, ze nie bede na to pozwalal.

— Noz i podaj czas — odwarklem.

Pete sie wmieszal: — Ojej, przestancie juz wy dwaj, malysze! Jestesmy kumple, nie? Kumple sie nie maja tak chowac. Luknijcie, tam juz paru malczykom ryje sie tak obluzowaly, ze rechocza z nas, jakby sie nabijali. Musimy sie trzymac jeden za drugiego.

— Jolop musi — odrzeklem — nauczyc sie, gdzie jest jego miejsce. Recht?

— Zaraz — powiada Georgie. — Co to za mowa o miejscu. Pierwsze slysze o uczeniu sie, gdzie czyje miejsce.

Pete odezwal sie: — Jak juz ma byc po prawdzie, Alex, to nie powinienes dac Jolopowi tej lufy, one nie byla sluszna. Powiem to jeden raz i kropka. Mowie ci to z calym szacunkiem, ale jakbys mnie tak dolozyl, to bys mi za to odpowiadal. Wiecej nie powiem. — I utopil rylo w stakanie z mlekiem.

Czulem, jak rosnie we mnie w srodku razdraz, ale staralem sie to ukryc mowiac spokojnie: — Musi byc jeden wozaty. Dyscyplina byc musi. Recht? — Zaden nie odkazal ani slowa, nawet baszka nie kiwnal. Mnie w srodku wezbral jeszcze gorszy razdraz, a po wierzchu spokoj.

— Ja — powiedzialem — dowodze wami od dawna. Wszyscy jestesmy kumple, ale ktos musi dowodzic. Recht? Recht? — Wszyscy tak jakby kiwneli, ale z powsciagiem. Jolop osuszyl sobie resztke juchy. To on sie odezwal.

— Recht, recht. No i fajno fajn. Moze wszystkie sa troche ustawszy. Lepiej juz nie gadac. — Bylem zaskoczony i daze memnozko spukniety, ze Jolop nagle tak umno zabalakal. Jolop dobawil: — A tera bojki najlepiej do kojki, czyli ze suniemy na chate, recht? — Bylem naisto porazony. Tamci dwaj kiwneli, ze recht recht recht. Wiec mowie:

— Ty ponial, Jolop, o co byl ten stuk w usto. Muzyka, panimajesz. Mnie zawsze odbija, kiedy dziuszka spiewa, a jakies wpychle przeszkadza. No i tak wyszlo.

— To idziem do nory i w kimono — powiada Jolop. — Jak dla malczykow, co rosna, to byla dosc dluga noc. Recht? — Recht recht, kiwneli tamci dwaj. Wiec ja na to:

— Po mojemu to czas isc na chate. Jolop to nieplocho przydumal — Jakbyimy sie nie spotkali w dzien, o braciszkowie, to co, zawtra w tym samym czasie i miejscu?

— Owszem — powiada Georgie. — Da sie zrobic.

— Ja sie moze niemnozko spoznie — mowi Jolop. — Wsio taki w tym samym miejscu i prawie w tym samym czasie, natyrlik. — Ciagle sobie przy tym obcieral usto, chociaz jucha mu juz nie ciekla. — No i — powiada — mam nadzieje, ze zawtra zadna psiocha tu nie bedzie spiewac — I dal to swoje wielkie ho ho ho ho ho, po szutniacku, jak to Jolop. Wygladalo na to, ze jest za glupi nawet zeby sie fest oskorbic.

Wiec rozeszli my sie, a mnie sie czkalo brrr-l-hep? od tej zimnej koli, co ja wydoilem. Brzytew do grdyk mialem pod reka na wypadek, jakby kumple Billyboya czekali kolo bloku, albo w ogole ktora badz z innych band, jaczejek czy gangow, co i raz bywalo w borbie. Ja pozywalem na chacie ze starzykami, bylo to zyliszcze w Bloku Municypalnym 18A, miedzy Kingsley Avenue i Wilsonsway. Do glownego wejscia dotarlem bez klopotu, chociaz jak podchodzilem, to w rynsztoku walal sie jeden malczyk i wyl, i jeczal, caly bardzo fajnie pokrajany w razrez, a pod latarniami tez widne byly gdzieniegdzie smugi krwi jak rozpiska, o braciszkowie moi, z ubawu tej nocy. Uswiadczylem tez zaraz przy 18A rzucone truski jakiejs dziobki! widocznie zdarte z niej nasililo w goracej chwili, o braciszkowie moi! No i do srodka. W holu na scianach fajno stare malowidlo w stylu municypalnym, same dobrze rozwiniete muzyki i psiczki, w powadze i godnosci trudu przy warsztacie i maszynie, bez jednej nitki ciuchow na tych swoich odliczno miesniatych cielskach. Ale oczywiscie malczyki pozywajace w 18A, jak sie bylo spodziewac, upiekszyli i na dobawke ukrasili ten wielki malunek padchadziaszczym kulkowcem i mazakiem, dopisujac im kudly i stojace chojaki, i swinskie teksty w balonikach wylazacych tym gologuzym (to znaczy nagim) czloniom i rzezuchom z dostojnych ust. Poszedlem do liftu, ale nawet nie nuzno bylo naciskac elektro knopki. zeby sprawdzic, czy to dziala, czy nie, bo widac tej nocy ktos tak horror szol tutaj lomotnal, az metalowe drzwi sie zupelnie wgiely, rzeczywiscie byla to nielicha krzepa, wiec przyszlo mi sie czlapac pieszkom dziesiec pieter pod gore. Klalem i sapalem wdrapujac sie, umeczony gorzej na cielsku niz na mozglowiu. Wprost niewynosimo chcialo mi sie w ten wieczor muzyki, moze mnie ta dziulka pod Krowa tak ruszyla. Chcialem sie nia tak jakby nazrec do syta, zanim ostempluja mi paszport, o braciszkowie, na granicy najwiekszego kimona i podniosa ten pasiasty szlaban, zeby mnie tam przepuscic.

Odkluczylem drzwi numer 10-8 wlasnym kluczykiem i w srodku nasze mini zyliszcze pokazalo sie cichutkie, ojczyk i macica znajdowali sie w krainie snu, a na stole maty mi polozyla niemnozki przekas, ot, pare kusoczkow gabczastej puszkowiny z jednym czy drugim buterbrotem i stakanczyk zimnego starego mleka. Ho ho ho, stare mleczko, a w nim ani zylet, ani syntemesku, ani drenkromu. Teraz to juz najniewinniejsze mleko, braciszkowie, zawsze wyda mi sie takie okrutnie zle. Jednak pilem to i zarlem az charczac, bardziej glodny niz mi sie z poczatku zdawalo, wzialem tez owocowego paja ze spizarni, odrywalem z niego cale grudy i pchalem sobie w to zarloczne usto. Pozniej umylem zeby i pocmokawszy, aby sobie oczyscic stare japsko chlipadlem (czyli jezorem), udalem sie do swojego pokoiku (czyli komnatki), ozwloczac sie po drodze z ciuchow. Tu bylo moje wyrko i tereo, pychota mojego zycia, i moja szafa z plytami, i flagi i proporczyki na scianach jak pamiatki mego zywota w poprawczakach od jedenastego roku zycia, braciszkowie moi, wszystkie az swiecace sie i z wypukla nazwa albo numerem: Poludnie 4. Szkola Poprawcza Metro Sekcja Niebieskich. Chlopaki z Alpha.

Male glosniki mojego stereo byly rozmieszczone po calym pokoju, na suficie, scianach, podlodze, tak ze wyciagniety na lozku i sluchajac muzyki bylem jakby otoczony i splatany w sieciach orkiestry. Wiec tej nocy lezal mi przede wszystkim nowy koncert skrzypcowy tego Amerykanca, Geoffreya Plautusa, ktory wykonuje Odysseus Choerilos z orkiestni filharmonii w Macon, Georgia, wiec wysmyknalem go z miejsca, gdzie byl troskliwie rozpolozony, wkluczylem na stereo i czekam.

No i — bracia — zaczelo sie. Och, niebo w uszach, niebo i blogosc. Lezalem calkiem nagi do sufitu, z grabami pod glowa na poduszce, oczy majac zamkniete, usto rozdziawione z rozkoszy, zasluchany w zalew krasiwych dzwiekow. Och, co za ucielesnione wspanialstwo i przewspanialosc. Puzony mi pod lozkiem kruszyly czerwone zloto, a za moja glowa trabki trojako srebromieniace sie, a tam u drzwi kotly tocza mi sie po kiszkach i znow znikly chrupniete jak grom z cukru. Och, kakoj cud wsiech cudow. A potem ten ptak niby z najwatlej uprzedzionych metali nieba, albo jak srebrzyste wino plynace w kosmolocie, ciazenie juz czepucha i tyle, skrzypce solo wzbily sie ponad inne smyczki, a te inne struny jak jedwabna klatka wokol mojego lozka. Potem flet i oboj wkrecily sie, jak robaki jak gdyby platynowe, w geste ciagnace sie toffi zlota i srebra. Tak blogo mi byto, braciszkowie. Ojczyk i maciocha w swojej sypialni obok nauczyli sie juz nie stukac w sciane o ten, jak oni to nazywali, halas. Przyuczylem ich. Teraz

Вы читаете Mechaniczna pomarancza
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×