wola pigulki na sen. Moze juz je zazyli, wiedzac, jaka to dla mnie radosc ta nocna muzyka. Tak sluchajac jej z zacisnietymi glazami, zeby zamknac w nich te blogosc lepsza niz jaki badz God czy Gospod po syntemesku, zwidywalem takie lube widoki. W tych przywidzeniach muzyki i psiochy, mlodzi i wapniaki, walali sie po ziemi skrzyczac o litosc, a ja rechotalem cala geba i wkrecalem im w ryla swoj but. I te psiczki obdzierane i krzyczace, przyparte do muru, a ja nic tylko zapycham w nie jak maczuga i rzeczywiscie, kiedy ta muzyka, a bylo to cale w jednej czesci, wspiela sie na sam szczyt swojej najwyzszej wiezy, to ja, lezac na lozku z zacisnietymi galami i z lapami pod baszka, peklem i zbryzgalem sie wrzeszczac aaaaaaach z tej rozkoszy. I tak doslizgala sie ta przewoschodno krasiwa muzyka do swego zarzacego sie konca.

Pozniej kazalem sobie fajnego Mozarta, Jowiszowa, i znow byly nowe widoki innych mord, zeby je rozkwaszac i miazdzyc, a potem sobie przydumalem, ze ma byc jeszcze jedna plyta, zanim przekrocze granice, i chcialem cos starychowskiego a mocnego, i bardzo zwartego, wiec puscilem J. S. Bacha Koncert brandenburski na same srednie i niskie smyczki. I sluchajac go z jeszcze inna rozkosza niz przedtem, zobaczylem apiac ten tytul na bumadze, z ktora uskutecznilem razrez tej nocy, juz jakby dawno temu, w tej daczy, co ja nazwali DOMCIU. Bylo w nim cos o mechanicznej pomaranczy. Sluchajac J. S. Bacha zaczalem lepiej niz dotad kapowac, co to znaczy, no i przydumalo mi sie, chlonac brazowa wspanialosc tego starozytnego niemieckiego mistrza, ze warto bylo im obojgu dac jeszcze gorszy lomot i rozdziargac ich na strzepy po ich wlasnej posadzce.

4

Na zawtra obudzilem sie o osmej zero zero, braciszkowie moi, a ze wciaz czulem sie zrypany i wymiety i skuty i spluty, i patrzalki mi sie normalnie kleily od tego spiku, to pomyslalem, ze nie pojde dzisiaj do szkoly. Podumalem, ze luczsze pobarloze sobie jeszcze ciut w lozku, tak z czasik albo dwa, potem sie ladnie i nie spieszac ubiore, moze sie nawet popluskam w kapiolce, zrobie tosta i poslucham co w radio albo zurnal poczytam, sam na samo gwalt i adzinoko. A dopiero na polanczu, jak mi sie bedzie chcialo, to moze wdepne do starej rzygoly i popatrze, co sie kitlasi w tym przybytku nikudysznej do niczewo nie sposobnej nauki, o braciszkowie moi. Slyszalem, jak moj tatata zrzedzi i tlucze sie i wreszcie wybywa do tej farbiarni, gdzie pracolil, i zaraz maciocha zawolala, ale teraz juz tak po nastojaszczy z szacunkiem, jak zaczalem rosc duzy i krzepki:

— Juz po osmej, synu. Zebys sie znow nie spoznil.

To ja odkrzyknalem: — Baszka mnie ciut pobolewa. Jak nie bedziesz mi jej zawracac, to sprobuje sie przespac i na popoludnie bede git. — Uslyszalem jej tak jakby wzdych i rzekla:

— To zostawie ci sniadanie w piecyku, synu. Bo musze juz isc. — I faktycznie bylo to prawo dla wsiech, kto nie rybionek, nie z rybionkiem i nie chory, ze musi isc i rabotac. Moja mac pracolila w jednym Gosmarkecie, jak to nazywali, ladujac na polki zupe i fasole w puszkach i tym podobny szajs. Wiec uslyszalem jak wstawia brzdek talerz do gazowego piecyka, a potem wlozyla buty, wziela kapote zza drzwi i apiac wzdychnela, i powiedziala: — To ja wychodze, synku. — Ale ja udawalem, ze jestem abratno w kraju snow i naisto zaraz mi sie fajnie zakimalo i mialem taki dziwny i jakby calkiem nastojaszczy drzym, w ktorym przysnil mi sie moj drug Georgie. W tym przywidzeniu on zrobil sie jakby duzo starszy i uch jaki twardziel i ostrzak, i balakal o dyscyplinie i posluszenstwie, i jak wszystkie malczyki pod jego rzadami maja skakac i juz, i raz, i salutowac jak w wojsku, a ja stalem w szeregu jak wszyscy mowiac: ta jes! s! i: nie! s! a potem uwidzialem wyraznie, ze Georgie ma te gwiazdki na pleczach i jest normalnie general. A potem wezwal starego Jolopa z batem, a Jolop byl duzo starszy i siwy i nie dostawalo mu paru zebow, co bylo widac, kiedy sie dal w rechot na moj widok, a potem moj drug Georgie rzekl, pokazujac na mnie: — Ten mudak ma na ciuchach sam fekal i brud!

i tak bylo faktycznie. Na to ja dalem krzyk: — Nic bijcie mnie, prosze was, braciszkowie! i chodu. Ale uciekalem tak jakby w kolko i Jolop tuz za mna a obsmiewal sie, ze malo sobie lba nie odrechotal, i trzaskal z bicza, a co mnie fest siepnal tym batem, to jakby dzwonek elektro dryn dryn dryn dryndal oczen gromko, i od dzwonka tez bol jakby mnie dziargal.

Tak i obudzilem sie wniezapno, a serce mi bach bach bach, i natyrlik faktycznie dzwonek brrrrr darl sie, owszem, dzwonek do naszych drzwi. Udawalem, ze nie ma nikogo w domu, ale to brrrrr nie ustawalo, a potem uslyszalem glos wolajacy przez te drzwi: — No juz dosc tego, wylaz z wyra! wiem, ze sie wylegujesz. — Od razu poznalem glos. To byl P. R. Deltoid (jak mozna sie tak nazywac), moj tak zwany Porehabilitacyjny Doradca, przeciazony robota grzdyl majacy setki takich na rozkladzie. Krzyknalem recht rccht recht, glosem takim wiecej zbolalym, i wstawszy z lozka przyodzialem sie, o braciszkowie moi, w bardzo fajny a dlugi podom jakby z jedwabiu, a wszedzie na tym podomie byly wzory w takie jakby gromadne miasta. Potem giry wsadzilem w takie bardzo udobne puchate tufle, uczesalem bujny swoj przepych i juz bylem gotow dla P. R. Deltoida. Kiedy mu odkluczylem, wtarabanil sie wymiety z wygladu, ze stara zeszmacona szlapa na baszce, w zbrudlachanym deszczowcu. — A, nasz Alex — powiada. — Spotkalem twoja matke, no tak. Cos mowila, ze ciebie gdzies boli. Dlatego nie jestes w szkole, no tak.

— Mam dotkliwy bol glowy, braciszku, prosze pana — mowie swoim wytwornym glosem. — Spodziewam sie, ze do popoludnia mi raczej powinno ulzyc.

— A juz do wieczora na pewno, no tak — powiada P. R. Deltoid. — Wieczor to niezla pora, Alex, moj chlopcze, co? Siadaj — powiedzial — siadaj, siadaj! — jakby to byla jego chata, a ja u niego za goscia. I usiadl na tym starychowskim bujaku mojego facia i wzial sie bujac, jakby po to przyszedl.

— Moze czaszke starego czaju, prosze pana? — zapytalem. — To znaczy herbaty.

— Nie mam czasu — odrzekl. I bujal sie, a na mnie brwi zmarszczywszy wciaz sie spodelbil i blysk blysk, jakby wszystek czas na swiecie byl jego. — Czasu nie mam, owszem — powiada, no calkiem po duracku. Wiec nastawilem czajnik. A potem mowie: — Czemu zawdzieczam te niezwykla przyjemnosc? Czy cos sie stalo, prosze pana?

— Stalo sie? — odkazal, bardzo bystro i chytro, lypiac na mnie jakby przyczajony, ale krugom bujajac sie. Potem przyuwazyl ogloszenie w gazecie, co lezala na stole: krasiwa i usmiejnie patrzaca mloda psiczka z grudkami wywieszonymi na czesc, o braciszkowie moi, Urokow Slonecznych Plaz Jugoslawii. Po czym, tak jakby glotnawszy ja na dwa kesy, zapytal: — A dlaczego pomyslales w ten sposob, ze cos mialo sie stac? Zrobiles cos takiego, co sie nie nalezalo, tak?

— To takie powiedzenie, prosze pana — odrzeklem.

— No to — rzekl P. R. Deltoid — ja mam dla ciebie tez takie powiedzonko, zebys uwazal, Alex, moj malutki, bo za nastepnym razem, o czym bardzo dobrze wiesz, to juz bedzie rzeszotka, kraty, i cala moja fatyga na nic. Jak ci juz nie zal tego ohydnego siebie, to przynajmniej na mnie miej wzglad, zem sie nad toba napocil. Gruba czarna krecha, powiem ci w zaufaniu, za kazdego nie zresocjalizowanego. Przyznanie sie do klapy za kazdego z was, co konczy w tej pokratkowanej dziurze.

— Nic zrobilem nic zlego, prosze pana — odpowiedzialem. — Mili cyjniaki nic nie maja na mnie, braciszku, to znaczy prosze pana.

— Tej mowy o milych cyjniakach to mi nie wstawiaj — rzeki na to P. R. Deltoid, bardzo ustawszy, ale ciagle bujajac sie. Ze policja cie ostatnimi czasy nie zwinela, to nie znaczy, o czym ci doskonale wiadomo, ze nie wdales sie w jakies lajdactwo. Zeszlej nocy bylo troche harataniny, moze nie? Poszly nieco w ruch majchry i lancuchy od rowerow i tym podobne. Jeden z przyjaciol pewnego Tluscioszka zostal o poznej godzinie zabrany przez pogotowie z okolic elektrowni i odwieziony do szpitala, bardzo niemile pokrajany, no tak. Padlo twoje nazwisko. Wiadomosc doszla do mnie ta droga co zawsze. Wspomniano rowniez paru z twoich przyjaciol. Wyglada na to, ze ostatniej nocy trafilo sie calkiem sporo dosc roznorodnego brutalstwa. Och, udowodnic to niczego nie moze nikt i nikomu, jak zwykle. Aleja cie ostrzegam, Alex, jako ten dobry przyjaciel, ktorym zawsze bylem dla ciebie, moj malutki, jako jedyny czlowiek w calym tym poharatanym i chorym spoleczenstwie, ktory jeszcze chce cie uratowac przed toba samym.

— Wszystko to doceniam, prosze pana — odpowiedzialem szczerze i z glebi serca.

— Tak, doceniasz, co? — jakby skrzywil sie i zaszydzil. — Tylko uwazaj, i to wszystko, no tak. My wiecej wiemy, niz ci sie wydaje, moj chlopcze. — I jeszcze powiedzial glosem bardzo cierpiacym, ale wciaz bujajac sie buju buju: Co was opetalo? Badamy ten problem i badamy juz prawie od stulecia, tak, i nie posunelismy sie o krok.

Вы читаете Mechaniczna pomarancza
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×