informacji z miejsca mi odmowili, chociaz powiedzialem, ze to pilne. Moim zdaniem, to glupota, ale nie zrezygnowalem. Jak chce pan wiedziec, to podal mi go panski kolega z gazety, Derrick Clark.

– Ach tak – powiedzialem zrezygnowany, myslac, ze to niepodobne do Derry’ego tak latwo burzyc moje fortyfikacje.

– Dziekuje. Czy dotarl do pana fotoreporter z „Lakmusa”?

– Byl tu w piatek. Mam nadzieje, ze nie napisal pan nic w artykule dla „Lakmusa”… Znow zaczal w nim wzbierac gniew.

– Nie – zaprzeczylem stanowczo. – Nic z tych rzeczy.

– Kiedy bede sie mogl o tym przekonac? – spytal podejrzliwie.

– Ten numer „Lakmusa” wyjdzie we wtorek przed Pucharem Latarnika.

– Zazadam od redaktora jaskolki numeru. Juz jutro! Bede sie domagal zobaczenia tego, co pan napisal.

– Prosze bardzo – zgodzilem sie, z radoscia przerzucajac odpowiedzialnosc za przeslanie egzemplarza na Shankertona.

Odlozyl sluchawke, nadal nie calkiem udobruchany. Wykrecilem numer Derry’ego, zeby na niego z kolei przelac cala zlosc.

– Roncey?! – spytal z oburzeniem. – Jasne, ze nie dawalem twojego numeru Ronceyowi. – W tle glosno cwiczyla sobie pluca jego malenka coreczka. – Co mowisz?

– Pytam, komu wiec go dales?

– Wujowi twojej zony.

– Moja zona nie ma zadnego wuja.

– O cholera! Podal sie za wuja twojej zony, powiedzial, ze ciotka miala atak i chce cie o tym zawiadomic, ale zgubil numer.

– Przebiegly, klamliwy dran – powiedzialem z przekonaniem. – I to on oskarza mnie o przekrecanie faktow!

– Przepraszam cie, Ty.

– Trudno, stalo sie. Tylko nastepnym razem skontaktuj sie wpierw ze mna, hm? Tak jak sie umawialismy.

– Tak. Oczywiscie. Przepraszam.

– Przy okazji, jak zdobyl twoj numer?

– W przeciwienstwie do twojego, jest w ksiazce telefonicznej. Przyznaje sie do bledu.

Odlozylem sluchawke na specjalne widelki przy glowie Elzbiety i przenioslem sie na fotel. Reszte wieczoru spedzilismy tradycyjnie ogladajac obrazki w „okienku”. Cale szczescie, ze Elzbiecie nigdy sie to nie nudzilo, choc czesto narzekala na przerwy w ciagu dnia pomiedzy programami dla dzieci. Czemu nie wypelniaja ich czyms dla przykutych do lozka doroslych, mawiala.

Pozniej zaparzylem kawy, zrobilem masaz parowy i inne zabiegi, wypelniajac wszystkie obowiazki na pozor z niezmaconym spokojem, ale myslami bedac gdzie indziej, jak aktor grajacy po raz tysieczny w tym samym przedstawieniu.

W poniedzialek rano zanioslem artykul do redakcji „Lakmusa” i zostawilem go w portierni, jak Pan Bog przykazal, w terminie.

Potem zlapalem pociag na wyscigi w Leicester, przyznajac sie przed soba, ze chociaz formalnie rzecz biorac jest to moj dzien wolny od pracy, to nie chce siedziec w domu.

Poza tym wygrany na loterii kon Huntersonow, Egocentryk, mial startowac w biegu dla rozgrzewki przed Pucharem Latarnika, co dalo mi wspanialy pretekst do podrozy.

Niewiele brakowalo, a z powodu uporczywego zamglenia odwolano by zawody, bo widac bylo tylko dwa ostatnie ploty. Egocentryk ukonczyl bieg jako czwarty nie majac w piersiach dosc tchu, zeby zadac w gwizdek, i dzokej oswiadczyl trenerowi, ze ta bezuzyteczna chabeta rozpierniczyla trzy ploty po drugiej stronie toru i nie nadaje sie do niczego. Trener nie dal mu wiary i do Pucharu Latarnika zaangazowal innego dzokeja. Taki to juz byl pechowy dzien.

Rzadki charakterystyczny tlumek mieszkancow srodkowej Anglii, w sukiennych czapkach i nasunietych na uszy szalikach, zasmiecil teren wyscigow kuponami totka, gazetami i zjadl pare cetnarow wegorzy w galarecie z malych papierowych kubkow. Wraz z kolega ze „Sporting Life’u” udalem sie do baru, gdzie uslyszalem cztery rozne, mniej lub bardziej powatpiewajace, opinie na temat mojego artykulu o wycofanych koniach. Nieszczegolny dzien. Jeden z tych, ktore sie szybko zapomina.

Za to podroz powrotna dostarczyla mi niezapomnianych wrazen. Bede ja pamietal do konca zycia.

ROZDZIAL SIODMY

Dzieki temu, ze wyszedlem przed ostatnia gonitwa, udalo mi sie zajac w podstawionym i pustym jeszcze pociagu miejsce w przedziale dla niepalacych, przy oknie i przodem do kierunku jazdy. Nastawilem ogrzewanie na maksimum, i rozlozylem gazete, zeby zobaczyc, co upichcil felietonista Lornetka w ostatnim wydaniu.

„Tomcio Paluch pobiegnie, tak mowi trener. Ale czy stawiajac na niego mozecie sie czuc bezpieczni?”, napisal.

Ubawiony, przeczytalem artykul do konca. Sciagnal ode mnie lwia czesc argumentacji i poprzerabial ja. Co za uprzejmosc. Plagiat to najszczersza forma pochlebstwa.

Zamkniete drzwi na korytarz odsunely sie i do przedzialu wtranzolilo sie czterech bukmacherow, przytupujac dla rozgrzewki i obgadujac jakiegos pechowego goscia, ktory przegral spor o kupon totka.

– Powiedzialem mu, zeby spadal, ze kogo on chce zrobic w konia. Moze nie sa z nas aniolki, ale nie jestesmy frajerami, za jakich nas bierze.

Wszyscy mieli granatowe plaszcze, ktore po jakims czasie zdjeli i rzucili na polki bagazowe. Dwoch z nich podzielilo sie duza walowka skladajaca sie z ciezko strawnych, sadzac na oko, kanapek, a pozostali dwaj zapalili papierosy. Wszyscy czterej mieli okolo czterdziestki i byli, jak wykazywala to ich wymowa, londynskimi Zydami. Omowili z kolei przejazd taksowka do stacji, wyrazajac sie w sposob nie licujacy z szabasem.

– Dobry wieczor – powiedzieli do mnie, jakby dopiero teraz mnie zauwazyli, a jeden z nich wskazal papierosem napis „dla niepalacych” nad oknem i spytal: – Zgoda, kolego?

Skinalem glowa, nie patrzac na nich. Rozkolysany pociag toczyl sie na poludnie, zamglony dzien przeszedl w mglista noc i piec par powiek nasunelo sie gladko na tylez par oczu.

Drzwi na korytarz otwarly sie z trzaskiem. Odemknalem niechetnie jedno oko, spodziewajac sie ujrzec konduktora. Przejscie wypelnialo soba dwoch mezczyzn, nie wygladajacych bynajmniej na osoby urzedowe. Ich widok podzialal na moich towarzyszy podrozy piorunujaco – pootwierali usta prostujac sie jakby kij polkneli. Wyzszy z przybyszow siegnal reka i spuscil wewnetrzne zaslonki na oknach przedzialu wychodzacych na korytarz. Potem obrzucil czterech bukmacherow wymownym, pogardliwym spojrzeniem, skinieniem glowy wskazal korytarz i powiedzial z prostota:

– Won!

Nadal nie laczylem tego wszystkiego ze swoja osoba, nawet wtedy, kiedy czworka bukmacherow potulnie zdjela granatowe plaszcze z polek i wymaszerowala rzedem na korytarz. Dopiero gdy wyzszy wyciagnal egzemplarz „Famy” i wskazal moj artykul, poczulem w krzyzu delikatne mrowienie.

– W pewnych kregach to sie nie podoba – oznajmil wyzszy. Mowil szyderczym tonem z silnym akcentem z Birmingham. Zesznurowal usta, rozkoszujac sie zlosliwa ironia swoich slow. – Nie podoba.

Odziany byl od stop do glow w brudny kombinezon, z ktorego wylanial sie byczy kark, nalane policzki, male blyszczace usta i przylizane wlosy. Jego towarzysz, tez w kombinezonie, byl silnie zbudowany, krepy, mial szeroko rozstawione oczy i splaszczona glowe.

– Nieladnie tak sie wtracac – ciagnal wyzszy. – Oj, nieladnie.

Siegnal prawa reka do kieszeni i wyjal ja stamtad uzbrojona w kastet. Spojrzalem na drugiego. Zrobil to samo.

Poderwalem sie, chcac chwycic hamulec. Dwadziescia piec funtow grzywny za nieuzasadnione uzycie. Wyzszy wyprowadzil fachowy cios i zrujnowal moj zamiar.

Obaj uczyli sie swojego fachu na ringu, przynajmniej to bylo jasne. Jednak niewiele wiecej. Na ogol omijali moja glowe, ale wiedzieli, gdzie i jak uderzyc bolesnie w korpus, i kiedy probowalem odepchnac jednego, drugi

Вы читаете Platne Przed Gonitwa
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату