– Oczywiscie – przyswiadczylem. – Znikome.

Jan Lukasz i Derry wrocili akurat, kiedy skonczylem rozmowe. Nie zadajac sobie trudu przywitania sie ze mna, Jan Lukasz wyciagnal reke po moja niedzielna danine. Wyjalem ja z kieszeni, a on rozlozyl maszynopis i przeczytal go.

– Hm – mruknal. – Spodziewalem sie czegos zjadliwszego. Derry wzial ode mnie jedna z kopii artykulu i przeczytal go.

– Wiecej zjadliwosci, a pozarlby cala strone – sprzeciwil sie Derry.

– Nie moglbys bardziej podkreslic, ze tylko „Fama” wie, gdzie jest Tomcio Paluch? – spytal Jan Lukasz. – Dales to tylko do zrozumienia.

– Jezeli nalegasz.

– Owszem, nalegam. Skoro „Fama” placi rachunki, to chcemy, zeby nam przypadla w udziale jak najwieksza zasluga.

– A jezeli ktos go… to znaczy Tomcia Palucha znajdzie? – spytalem oglednie. – Wyjdziemy na kompletnych idiotow, ktorzy go ukrywali, przechwalali sie tym, a potem pozwolili, zeby go odnaleziono.

– Nikt go nie znajdzie. Tylko my trzej i Norton Fox wiemy, gdzie on jest. A scislej, tylko ty i Fox wiecie to dokladnie. Tylko wy dwaj wiecie, ktory z szescdziesieciu koni w tej stajni jest Tomciem Paluchem. Zaden z was nikomu o tym nie powie. Wiec jak ktos moglby go znalezc? Nie, nie, Ty. Niech ten artykul nie pozostawi zadnych watpliwosci. To „Fama” zapewnia temu koniowi bezpieczenstwo i tylko „Fama” wie, gdzie on jest.

– Ten artykul moze sie nie spodobac Bostonowi – odezwal sie Derry nie wiadomo do kogo.

– Boston moze sie nim wypchac – odparowal zniecierpliwiony Jan Lukasz.

– Chodzilo mi o to, ze moglby naslac na Ty’a swoich zbirow, zeby rozniesli go na strzepy za tak oczywiste zignorowanie jego ostrzezenia – wyjasnil Derry.

Swoj chlop. Jan Lukasz rozwazal te mozliwosc przez cale dwie sekundy, a potem potrzasnal glowa.

– Nie odwazyliby sie – powiedzial.

– A jesli nawet sie odwaza, bedzie to swietna historia i sprzedasz wiekszy naklad – powiedzialem.

– Wlasnie. – Jan Lukasz juz mial skinac glowa, ale spojrzal na mnie podejrzliwie. – To mial byc zart? – spytal.

– Kiepski – odparlem z westchnieniem, nieskory do usmiechu.

– No, to zmien wstep, Ty. Niech to bedzie jasne w stu procentach.

Wzial do reki olowek i przekreslil pierwszy akapit. Przeczytal nastepny, potarl w zamysleniu grdyke i go zostawil. Kolejny wychwalil. Odwrocil kartke.

Derry patrzyl ze wspolczuciem, jak przybywa robionych olowkiem znakow. Jemu tez to sie zdarzalo, calkiem czesto. Jan Lukasz, przekreslajac i nanoszac poprawki, dotarl do konca tekstu i wrocil na poczatek, zwracajac moja uwage na kazda wymagana przez siebie zmiane. Przeksztalcil moj umiarkowanie ciety artykul w nacierajacy taran.

– Zmasakruja mnie za to – powiedzialem, nie zartujac. Pracowalem nad przerobkami prawie cale przedpoludnie, od poczatku do konca prowadzac taktyke zaczepno-odporna. To, co ostatecznie zaakceptowal Jan Lukasz, stanowilo kompromis naszych stanowisk, ale i tak postawil mnie w sytuacji chodzacego po linie nad przepascia. Zaniosl artykul do naczelnego, siedzial tam, kiedy tamten go czytal, i przyniosl go triumfalnie z powrotem.

– Podobal mu sie – oznajmil. – Uwaza, ze to swietny material. Wczoraj podobal mu sie tez artykul Derry’ego, podsumowujacy ten handicap. Powiedzial, ze dzial sportowy to majatek tej gazety.

– Wspaniale – wtracil wesolo Derry. – Kiedy dostaniemy kolejna podwyzke?

– Pora na kufelek w „Devereux” – zaproponowal Jan Lukasz spogladajac na zegarek. – Idziesz dzis z nami, Ty?

125- Czekam na telefon od Foxa.

– To sam do niego zadzwon.

Zadzwonilem do Foxa. Tomcio Paluch mial sie swietnie, zjadl swoje poprzedniego wieczora, zadomowil sie w stajni, rano przebiegl lekkim galopem treningowa mile i nikt sie za nim nie ogladal. Podziekowalem mu i przekazalem wiadomosc Ronceyowi, ktory byl poruszony i zarazem przygnebiony.

– Nie podoba mi sie to – powtorzyl kilka razy.

– Chce pan podjac ryzyko trzymania go u siebie?

– Raczej nie – powiedzial po chwili niezdecydowania.

– Nie. Ale to mi sie nie podoba. Niech pan nie zapomni zadzwonic jutro wieczorem. Przez cale popoludnie bede na wyscigach w Kempton.

– Zadzwoni redaktor dzialu sportowego – zapewnilem go.

– I prosze sie o nic nie martwic.

Odlozyl sluchawke z glosnym „Eee”. Jan Lukasz z Derrym szli juz do drzwi, wiec ruszylem za nimi, zeby pojsc razem na lunch.

– Bert zginal zaledwie dwa tygodnie temu – powiedzial Derry, siedzac na barowym stolku. – Zaledwie dziesiec dni temu odkrylismy te wycofane konie. Zabawne.

Boki zrywac! A do Pucharu Latarnika zostalo jeszcze cale osiem dni. Postanowilem, ze poniedzialek spedze bezpiecznie zaszyty w domu.

– Nie zapomnij – ostrzeglem Derry’ego. – Ne podawaj nikomu numeru mojego telefonu.

– A skad ci sie to raptem przypomnialo? – Pomyslalem o Bostonie. Mojego adresu nie ma w ksiazce telefonicznej…

– Ani Derry, ani ja nie damy nikomu twojego adresu

– powiedzial zniecierpliwiony Jan Lukasz. – Myslalby kto, ze sie boisz.

– I by sie nie mylil – dodalem i obaj zasmiali sie serdecznie nad swoimi kuflami. Derry, co bylo do przewidzenia, ucieszyl sie, ze chce jechac do Newcastle, zamiast do Kempton, zostawiajac mu przynajmniej raz wyscigi w Londynie.

– Czy… twoja zona nie ma nic przeciw temu? – spytal zaklopotany.

Powtorzylem mu slowa Elzbiety, ale jak zwykle wszystko, co jej dotyczylo, wprawialo go w zazenowanie.

Jan Lukasz z obowiazku zapytal o jej zdrowie, na co odparlem, ze ma sie dobrze.

Obijalem sie po redakcji cale popoludnie – zalatwilem sobie delegacje na wyjazd do Newcastle, zlozylem pisemne zestawienie wydatkow, ktore ponioslem w Heathbury Park, Leicester i Plumpton, i odebralem w kasie nalezne mi pieniadze. Jan Lukasz konferowal z dziennikarzem od pilki noznej i korespondentem od golfa, a Derry oderwal sie od pracy nad typowaniem faworytow wszystkich wyscigow w przyszlym tygodniu, zeby opowiedziec mi o przewiezieniu malych Ronceyow na wyspe Wight.

– Halasliwe diableta – rzekl z dezaprobata. – Ich matka w ogole nad nimi nie panuje. Przez wiekszosc podrozy chyba spala, ale na szczescie zadne z nich nie wpadlo do morza, a to istny cud, bo Tony, ten najstarszy, wychylal sie przez balustrade, zeby zobaczyc jak sie kreca lopaty kola. Powiedzialem mu, ze sa pod woda. Nie poskutkowalo.

Wydajac z siebie wspolczujace pomruki, powstrzymywalem sie od smiechu przez wzglad na moje nieszczesne zebra.

– A wiec byli zadowoleni? – spytalem.

– A jak myslisz? Wakacje nad morzem, bez szkoly? Tony zapowiedzial, ze sie wykapie, choc to listopad. Nic nie wskazywalo na to, zeby matka zamierzala mu tego zabronic. Tak czy owak zadomowili sie od razu w tym pensjonacie, choc spodziewam sie, ze dostaniemy stamtad slony rachunek za wyrzadzone szkody, a poza tym uznali za pyszna zabawe zmiane nazwiska na Robinson – z tym nie bylo zadnych klopotow. Powiedzieli, ze jest genialnie dobrane, i ze beda udawac, ze sa rozbitkami na bezludnej wyspie…

Przyznam ci sie, Ty, ze zegnalem sie z nimi kompletnie wyczerpany.

– Nie szkodzi. Juz teraz pomysl o tym, jak bedziesz ich sprowadzal z powrotem.

– Tylko nie to – zaprotestowal zarliwie. – Teraz twoja kolej.

O czwartej wzialem neseser i wyruszylem na King’s Cross. Pociag do Newcastle odszedl o piatej. Patrzylem, jak odjezdza.

Za dwanascie szosta wyszla z metra, ubrana w znakomicie skrojony, ciemnogranatowy plaszcz, z kremowobiala walizka w reku. Kilka osob obejrzalo sie za nia, a stojacy w poblizu facet, ktory czekal prawie tak dlugo jak ja, pochlanial ja wzrokiem, az doszla do rogu, gdzie stalem.

Вы читаете Platne Przed Gonitwa
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату