Zostan na jednego – zaproponowalem Sue – butelka juz jest.

Jednakze wrocila do swojej nie dopieczonej pieczeni w ciescie, a ja wymigalem sie od rozmowy na temat tego, co powiedziala, wychodzac do kuchni i blyskawicznie przygotowujac na lunch omlety. Elzbieta przepadala za nimi i mogla jesc je sama za pomoca nowego urzadzenia do karmienia, choc tylko do pewnego momentu. Pomoglem jej, kiedy zmeczyl jej sie nadgarstek, zaparzylem kawe i wstawilem kubek do uchwytu.

– Naprawde wiesz gdzie jest ten kon? – spytala.

– Tomcio Paluch? Tak, oczywiscie.

– No wiec gdzie?

– To tajemnica, skarbie, najskrytsza i straszliwa – odparlem. – Nie moge jej zdradzic nikomu, nawet tobie.

– Och, powiedz… – nalegala. – Wiesz, ze ja tez nikomu nie zdradze.

– Powiem ci za tydzien, w przyszla niedziele. Zmarszczyla nos.

– Nie to nie – powiedziala. Pompa nieustannie pracowala, przywracajac jej oddech. – Nie spodziewasz sie chyba, ze ktos moglby… no… zmusic cie do powiedzenia. To znaczy, gdzie on jest.

Miala nowe zmartwienie, nowa troske. To bylo silniejsze od niej. Zyla na skraju przepasci, wciaz czujnie wypatrujac, czy nie zbliza sie cos, co mogloby ja do niej stracic.

– Alez skad, skarbie. W jaki sposob? – spytalem.

– Nie wiem – odparla, ale w jej oczach malowalo sie bezmierne przerazenie.

– Nie zaprzataj sobie glowy drobiazgami – powiedzialem z usmiechem. – Gdyby ktos mi zagrozil czyms naprawde nieprzyjemnym, to od razu powiedzialbym, gdzie on jest. Dla zadnego konia nie warto tracic glowy.

To wspomnienie Dembleya zrodzilo te perle dowcipu. Przeciez nikt nie poswiecilby siebie ani nikogo ze swoich bliskich dla udzialu konia w gonitwie.

Elzbieta wyczula, ze mowie prawde i to ja uspokoilo. Wlaczyla telewizor i obejrzelismy straszliwy, stary film, ktory mnie smiertelnie znudzil. Nadeszla trzecia i minela. Nawet gdybym pojechal do Virginia Water, juz i tak bylbym w drodze powrotnej. Poza tym mialem za soba piatkowa noc. Noc, ktora spadla mi jak z nieba. Niestety, jak to mowia, apetyt rosnie w miare jedzenia. Najblizsza niedziela wydawala mi sie tak odlegla, jakbym ja ogladal przez odwrocona lornetke.

Whisky, kolacja, poslugi przy Elzbiecie i spac. Nikt wiecej sie nie zjawil, nikt nie zadzwonil. Przyszlo mi pare razy na mysl, kiedy siedzialem bezczynnie w fotelu w naszym przytulnym, malym swiatku, ze byc moze wyzwanie zawarte w moim artykule poruszylo gdzies roj gzow.

Bzz, bzz, rozzloszczone gzy. Bzyczcie kolo „Famy”, nie utnijcie mnie.

Caly poniedzialek spedzilem w domu, krecac sie po mieszkaniu i w jego poblizu. Umylem furgonetke, napisalem kilka listow, kupilem skarpetki, trzymalem sie z dala od pociagow z wyscigow w Leicester.

Dwukrotnie zadzwonil Derry, aby mnie powiadomic ze: po pierwsze, Tomcio Paluch ma sie swietnie, a po drugie, mali Ronceyowie przeslali mu twardy baton mietowy.

– To wspaniale – powiedzialem.

– Niezle dzieciaki.

– Wiec z przyjemnoscia przywieziesz ich z powrotem.

Kazal mi sie wypchac i odlozyl sluchawke.

We wtorek rano poszedlem do redakcji. Dzien byl szarawy, jeden z tych, jakie zdarzaja sie pod koniec listopada, kiedy w nasyconym wilgocia powietrzu wisi zapowiedz nadciagajacej mgly. Swiatla plonely jasno o jedenastej przed poludniem. Ludzie przemierzali pospiesznie Fleet Street ze zmruzonymi zlosliwie oczami, obmyslajac, komu by tu skrecic kark na nastepnym szczeblu kariery, a jakis przechodzien kupil zapalki od niewidomego ulicznego sprzedawcy placac mu zetonem do gry w pokera.

Jan Lukasz i Derry byli w nastrojach odpowiednich do dnia.

– Co sie stalo? – spytalem spokojnie.

– O to chodzi, ze nic – odparl Derry. – No i?

– No i gdzie mamy reakcje na artykul? – spytal gniewnie Jan Lukasz. – Ani jednego listu. Ani jednego telefonu, nawet tego nie. Chyba ze – rozpogodzil sie – chyba ze znow ci grozili chlopcy Charliego.

– Nie grozili.

Dzial sportowy na powrot ogarnelo przygnebienie. Tylko ja jeden nie zalowalem, ze artykul pozostal bez echa. Jezeli rzeczywiscie tak bylo. Pomyslalem, ze pewnosci miec nie mozna, bo na to jeszcze za wczesnie. Powiedzialem to na glos.

– Obys sie nie mylil, Ty – rzekl z powatpiewaniem Jan Lukasz. – Oby to wszystko nie okazalo sie przypadkowym zbiegiem okolicznosci… Bert Checkov i te wycofane konie… Oby „Fama” nie zmarnowala czasu na Tomcia Palucha i nie wyrzucila pieniedzy w bloto…

– Chlopcy Charliego to nie byl przypadek. -

– Chyba nie – powiedzial Jan Lukasz takim tonem, jakby dopuszczal, ze zle zrozumialem to, co mi tamci powiedzieli.

– Czy twoj znajomy z Manchesteru dowiedzial sie czegos wiecej o Bostonie? – spytalem.

– Tylko tego, ze chodzily sluchy o przejeciu jego sieci kolektur przez wieksza firme odparl Jan Lukasz wzruszajac ramionami. – Ale nie wyglada, zeby do tego doszlo. W kazdym razie Boston jak dzialal, tak dziala.

– Ktora z wiekszych firm?

– Nie wiem.

Dla zabicia czasu zadzwonilismy do czterech najwiekszych londynskich przedsiebiorstw bukmacherskich, ktore mialy siec kolektur w calym kraju. Zadne z nich nie przyznalo sie, ze jest bezposrednio zainteresowane odkupieniem interesu Charliego Bostona. Jeden z rozmowcow wahal sie jednak z odpowiedzia, a kiedy go przycisnalem, rzekl:

– Rzeczywiscie zlozylismy na probe oferte, z rok temu. Podobno swoje zainteresowanie wyrazil tez jakis zagraniczny kupiec. Ale Boston postanowil zachowac niezaleznosc i odrzucil obie propozycje.

– Dziekuje – powiedzialem, a Jan Lukasz skomentowal cala rzecz ironicznym: „No, tosmy sie duzo dowiedzieli”.

Z irytacja zajal sie stosem listow, ktore naplynely od czytelnikow nie zgadzajacych sie z jednym z naszych dziennikarzy od pilki noznej, a Derry zabral sie do szacowania stawki koni w wielkim wyscigu w drugi dzien swiat. Jak okiem siegnac w calej redakcji odbywalo sie niespieszne wtorkowe dlubanie w zebach i drapanie za uchem, tydzien rozkrecal sie powoli i ociezale. Wtorek byl dniem plotek. We srode wypadalo planowanie numeru. W czwartek – pisanie artykulow. W piatek – ich redagowanie. W sobote – druk. W niedziele – rozpalanie czytelniczych namietnosci. A w poniedzialek wypracowane w pocie czola artykuly podsycaly tym razem prawdziwy zar na kominkach lub sluzyly za opakowanie frytek ze smazona ryba na wynos. Nie dla dziennikarzy niesmiertelnosc.

We wtorek ukazywal sie tez „Lakmus”. Nie przyslano mi poczta egzemplarza ani do domu, ani do redakcji. Zszedlem na dol do pobliskiego kiosku z gazetami, kupilem jeden egzemplarz „Lakmusa” i wrocilem do redakcji. Zdjecia byly oryginalne i udane, a caly artykul dobrze rozplanowany. Trzeba przyznac, ze Shankerton znal swoj fach. Wybaczylem mu to, ze tak bezceremonialnie obszedl sie z moja skladnia.

Podnioslem sluchawke telefonu Derry’ego i polaczylem sie z dzialem spedycji „Lakmusa”. Tak jak przypuszczalem, nie wyslali gratisowych egzemplarzy osobom opisywanym w zamieszczanych przez nich artykulach, nie praktykowali tego. Czy moge im wyslac? O tak, prosze tylko podac adresy, przeslemy panu rachunek. Podalem im szesc adresow: Huntersonow, Ronceyow, Sandy Willis, Colliego Gibbonsa, Dermota Finnegana i Williego Ondroya.

Derry siegnal po magazyn i przebrnal mozolnie przez moj artykul, czytajac go trzy razy wolniej od Jana Lukasza, ktory mial panoramiczny wzrok.

– No, no, rzeczywiscie zaglebiles sie w temat – rzekl z ironia, odkladajac pismo. – Na sto piecdziesiat sazni.

– Z czego szescdziesiat pojdzie na podatek.

– Zycie jest ciezkie – powiedzial Derry z westchnieniem. – Ale gdybys sie nie wybral do Ronceya, w zyciu nie wpadlibysmy na te afere z wycofanymi konmi.

Nie mialbym tez polamanych zeber. One jednak najgorsze mialy juz za soba. Tylko kaslanie, kichanie, smiech i branie nog za pas byly ostro zakazane. Przestalem juz lykac proszki Elzbiety. Jeszcze tydzien, pomyslalem, i wszystko sie pozrasta.

– Do zobaczenia – powiedzialem do Derry’ego.

Вы читаете Platne Przed Gonitwa
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату