Czy pan na pewno ma wlasciwy numer?
– Widocznie nie mam – odparlem. – A gdzie dokladnie jest ta budka?
– To jedna z budek na stacji metra Picadilly. Podziekowalem jej i odlozylem sluchawke. Niewiele sie dowiedzialem.
Wrocil Derry z wiadomoscia, ze Jimmy robi, co moze, i dobrze, ze to wtorek, bo mu sie nudzi i szukal jakiegos zajecia.
Przypomnialem sobie, ze zostawilem egzemplarz „Lakmusa” i pudelko z szarlotka dla Elzbiety na podlodze rollsa. Bilem sie z myslami, czy kupic ich duplikaty. Zdecydowalem, ze nie zaszkodzi, wiec wyszedlem i kupilem je. Nie zobaczylem porywacza w prochowcu, co jeszcze nie znaczylo, ze znikl albo ze nie zastapili go kims, kogo nie znalem.
Derry zawiadomil mnie, ze znajomy policjant Jimmy’ego sprawdza numer rejestracyjny w kartotece, ale o tym, czy bedzie mogl podac nazwisko wlasciciela do wiadomosci redakcji, zadecyduje sam. Przysiadlem na biurku Derry’ego, obgryzajac paznokcie.
Mgla za oknami, ktora wisiala w powietrzu caly dzien, powoli calkowicie ustapila. Takie moje szczescie. Zaczalem sie zastanawiac, jakby tu wymknac sie niepostrzezenie jasno oswietlona Fleet Street.
O piatej Jan Lukasz oznajmil, ze jedzie do domu, a Derry, sumitujac sie, poszedl za jego przykladem. Przenioslem sie na biurko Jimmy’ego i tam obgryzalem dalej paznokcie. Kiedy i on wstal ciezko, szykujac sie do wyjscia, jego telefon wreszcie zadzwonil. Wysluchal, podziekowal, zapisal cos na kartce.
– Prosze – powiedzial do mnie. – Zycze powodzenia u tych z ubezpieczen. Nie pojdzie ci z nimi latwo.
Odczytalem to, co zapisal. Numer rollsa Silver Wraith nalezal do firmy „Lucullus” wypozyczajacej samochody.
Z redakcji wyszedlem przez dach. Egzemplarz „Lakmusa”, szarlotka i zrastajace sie zebra utrudnialy mi te wedrowke, ale, po ostroznym wyminieciu szybow wentylacyjnych i przegrod, wszedlem spokojnie przez drzwi ewakuacyjne do budynku sasiadujacej z nami gazety, poczytnego dziennika, drukujacego wlasnie pelna para nowy numer.
Nikt mnie nie spytal, co tu robie. Zjechalem winda do podziemi i wyszedlem na tyly, do ogromnego garazu, gdzie staly w rzedach jedna przy drugiej zolte furgonetki czekajace na nie obeschle z farby drukarskiej pliki gazet, zeby je rozwiezc do pociagow. Znalem z widzenia jednego z kierowcow i poprosilem go o podwiezienie.
– Jasne, jezeli chcesz pan jechac do Paddington – powiedzial.
Chce – odpowiedzialem. Chcialem z nim jechac, obojetnie, w ktorym kierunku.
– To wskakuj pan.
Wskoczylem, a on, po zaladowaniu, wyprysnal z garazu furgonetka, nie wyrozniajaca sie z korowodu innych. Towarzyszylem mu do Paddington, podziekowalem i wrocilem do domu metrem, pewny, na ile to bylo mozliwe, ze nikt mnie nie sledzil.
Zdazylem do domu przed szosta, wygrywajac z pania Woodward o dwie minuty, ale nie ucieszyly mnie dzis te zawody.
Od szostej trzydziesci do siodmej siedzialem w fotelu ze szklaneczka whisky, przygladajac sie Elzbiecie i zmuszajac osaczony umysl do podjecia decyzji.
– Czyms sie trapisz, Ty – powiedziala, wiedziona swoim nadmiernie wyczulonym zmyslem zagrozenia.
– Nie, skarbie.
Wskazowki zegara galopowaly wokol tarczy. Punkt siodma siedzialem ani drgnac i w ogole nic nie zrobilem. Piec po siodmej zlapalem sie na tym, ze zgrzytam zebami, bo tak mocno je zacisnalem. Wyobrazilem sobie budke telefoniczna na Piccadilly Circus, z czekajacym w niej facetem w kapeluszu albo w prochowcu, albo szoferem. Tomcio Paluch nie znaczyl nic w porownaniu ze spokojem ducha Elzbiety, a mimo to nie podnioslem sluchawki. Minawszy godzine siodma, wskazowki zegara zaczely sie wlec.
O wpol do osmej Elzbieta odezwala sie znowu, z wyczuwalna trwoga.
– Ty, cos sie stalo. Nie bywasz taki… taki przerazliwie smutny.
Usmiechnalem sie do niej, starajac sie usilnie, zeby wypadlo to tak, jak zwykle, ale nie dala sie zwiesc. Spuscilem wzrok, patrzac na swoje rece.
– Skarbie – powiedzialem z bezmiernym bolem – czy bardzo by cie urazilo, gdybym… przespal sie z jakas dziewczyna?
Nie odpowiedziala. Po nieznosnej chwili wyczekiwania dzwignalem glowe i spojrzalem na nia. Po policzkach splywaly jej lzy. Chciala cos powiedziec, ale tylko lykala sline.
Gestem utrwalonym przez wieloletni nawyk wyciagnalem z pudelka chusteczke higieniczna i wytarlem jej lzy, ktorych sama nie mogla obetrzec.
– Przepraszam – powiedzialem, choc nie zdalo sie to na nic, – przepraszam…
– Ty… – zaczela. Gdy plakala, zawsze brakowalo jej tchu. Rozwarla szeroko usta, zeby zlapac wiecej powietrza.
– Skarbie, nie placz. Nie placz. Zapomnij, co powiedzialem. Wiesz, ze cie kocham, nigdy cie nie opuszcze. Elzbieto, skarbie, kochana Elzbieto, nie placz…
Znow wytarlem jej oczy, przeklinajac w duchu kaprys losu, ktory zawiodl mnie do Huntersonow w zwiazku z artykulem dla „Lakmusa”. Obylbym sie bez Gail. Bez nikogo. Obywalem sie jak dotad prawie bez przerwy przez jedenascie lat.
– Ty – powtorzyla. Lzy przestaly plynac. Twarz jej zlagodniala. – Ty. – Przelknela sline, lapiac jak najwiekszy oddech.
– Nie moge nawet zniesc mysli o tym.
Stojac przy niej, z chusteczka w reku, pragnalem z calego serca, zeby to nie bylo konieczne.
– Nigdy nie rozmawiamy o seksie – powiedziala. Spiropancerz rytmicznie to unosil jej piers, to pozwalal jej opasc. – Nie chce go… przeciez wiesz… ale czasem przypominam sobie… jak uczyles mnie go lubic… – W oczach wezbraly jej dwie nastepne lzy. Wytarlem je. – Nigdy cie nie pytalam o dziewczeta… jakos nie moglam.
– Tak – powiedzialem wolno.
– Zastanawialam sie czasem… czy kogos masz… ale tak naprawde nie chcialam wiedziec… Wiem, ze bylabym okropnie zazdrosna… postanowilam nigdy cie o to nie pytac… bo nie chcialabym uslyszec, ze tak… a przeciez wiem, ze to egoizm… Zawsze mowiono mi, ze mezczyzni sa inni, bardziej I potrzebuja kobiet… Gzy to prawda?
– Elzbieto – powiedzialem bezradnie.
– Nie spodziewalam sie, ze kiedykolwiek poruszysz ten i temat… to juz tyle lat… Tak, bylabym urazona, gdybym wiedziala… To silniejsze ode mnie… Dlaczego mnie spytales? Jakzebym chciala to odwolac.
– Nigdy bym o tym nie wspomnial – wyznalem z zalem – alej padlem ofiara szantazu.
– A wiec… masz kogos?
– Niestety tak.
– O. – Zamknela oczy. – No tak.
Czekalem, nienawidzac sam siebie. Juz po lzach. Nigdy nie plakala dlugo. Byla do tego fizycznie niezdolna. Gdyby nastapil teraz, co sie zdarzalo niezmiernie rzadko, wybuch niepohamowanego gniewu, kompletnie by ja wyczerpal.! Przecietna zona moze krzyczec do woli albo rzucac ciezkimi j przedmiotami. O wiele gorsze, bo bezsilne, byly napady furii i Elzbiety. Tym razem niewiele brakowalo, bo kiedy sie odezwala, glos miala cichy, stlumiony i smiertelnie spokojny.
– Chyba nie mozesz sobie pozwolic, zeby cie szantazowano.
– Nikt nie moze.
– Wiem, ze to niemadre chciec odwolac to, co powiedziales. Chciec odwolac to, co zrobiles. Kazdy maz zyjacy ze sparalizowana zona powinien miec cos…Tylu jest takich, co pakuje manatki i ucieka na dobre… Ty mi mowisz, ze nigdy mnie nie opuscisz, i ja najczesciej ci wierze, ale jestem przeciez dla ciebie takim nieznosnym ciezarem…
– Wiesz, ze tak nie jest – zaprzeczylem zgodnie z prawda.
– Alez jest. Nie opowiadaj mi… o tej dziewczynie.
– Jezeli nie opowiem, zrobi to szantazysta.
– Wiec dobrze… byle szybko.
Opowiedzialem jej szybko. W dwoch slowach. Bez wchodzenia w szczegoly. Nienawidzilem siebie za to, ze jej