Jan Lukasz pomachal mi na pozegnanie piegowata reka. Z „Lakmusem” pod pacha zjechalem winda na dol i wychodzac przez frontowe drzwi skrecilem od razu w strone Strandu, do delikatesow, gdzie sprzedawano ulubiony przysmak Elzbiety, szarlotke.

Kupilem szarlotke. Wyszedlem na ulice. Tuz za mna uslyszalem czyjs glos, a przez plaszcz na wysokosci krzyza poczulem ostre uklucie.

– To noz, panie Tyrone – uslyszalem.

Nie zrobilem najmniejszego ruchu. Zdarzalo sie, ze ktos ginal zadzgany nozem na ruchliwej ulicy i nikt tego nie zauwazal, az zwloki zablokowaly przejscie. A morderca za kazdym razem niepostrzezenie znikal w tlumie.

– Czego pan chce? – spytalem.

– Nie ruszac sie.

Stalem na chodniku Fleet Street z gazeta i pudelkiem z szarlotka. Nie ruszac sie. Jak dlugo? – Jak dlugo? – spytalem.

Nie odpowiedzial. Ale wciaz tkwil za mna, bo czulem jego noz. Stalismy tak, nie ruszajac sie z miejsca, przez dwie nieznosnie dlugie minuty. Potem do kraweznika dokladnie naprzeciwko mnie podjechal i bezszelestnie zatrzymal sie czarny rolls-royce. Tylne drzwiczki uchylily sie.

– Wsiadac – polecil glos za moimi plecami.

Usluchalem. Samochod prowadzil szofer w czarnym uniformie bez ozdob i ze sztywnym karkiem poznaczonym sladami po tradziku. Nozownik wsiadl za mna i usadowil sie u mojego boku. Spojrzalem na niego ukradkiem. Bylem pewien, ze gdzies go juz widzialem, tylko gdzie? Ostroznie polozylem „Lakmusa” i pudelko z szarlotka na podlodze. Usiadlem sobie wygodnie. Zupelnie jak na przejazdzce.

ROZDZIAL DZIESIATY

Skrecilismy na polnoc w Aldwych i pojechalismy Drury Lane do ronda St Giles. Nie zrobilem nic, zeby uciec, chociaz zatrzymywalismy sie kilka razy na swiatlach. Moj towarzysz obserwowal mnie czujnie, a ja, wciaz na prozno, usilowalem sobie przypomniec, skad znam te twarz. Pojechalismy Tottenham Court Road. Skrecilismy w lewo, w prawo, znowu w lewo. Potem prosto w Regent’s Park i dalej polkolista aleja. Zatrzymalismy sie lagodnie przy kolowrotku u wejscia do Ogrodu Zoologicznego.

– Wchodzimy – zapowiedzial moj towarzysz, wskazujac glowa zoo.

Wysiedlismy z samochodu i szofer odjechal bez slowa.

– Pan placi – oswiadczylem.

Obrzucil mnie szybkim spojrzeniem. Sprobowal jedna reka wygrzebac pieniadze z kieszeni i przekonal sie, ze nie da rady, jezeli chce zachowac caly czas w gotowosci noz.

– Nie – powiedzial. – Pan placi. Za siebie i za mnie. Zaplacilem, niemal z usmiechem. Nie byl ani troche tak niebezpieczny, za jakiego chcial uchodzic. Przedostalismy sie przez kolowrotek.

– A teraz dokad? – spytalem.

– Prosto. Powiem panu.

Zwiedzajacych mozna bylo policzyc na palcach. Na te listopadowa slote, we wtorek w porze lunchu braklo nawet tradycyjnych szkolnych wycieczek wysypujacych sie z autobusow. Ptactwo skrzeczalo zalosnie i posepnie nad ptaszarnia, a tabliczka informowala, ze sepy karmi sie o trzeciej.

Na lawce siedzial jakis czlowiek w ciemnym plaszczu i czarnym kapeluszu, spogladajac na wybieg dla lwow. Klatki byly puste. Kochajace slonce lwy przebywaly w srodku pod kwarcowkami.

– Tam – powiedzial moj towarzysz, wskazujac glowa. Podeszlismy. Czlowiek w czarnym kapeluszu przygladal sie, jak nadchodzimy. Zarowno jego poza, jak i kroj ubrania swiadczyly, ze ma pieniadze, wladze, wysoka pozycje towarzyska, a nosil sie z tak drazniaca wyzszoscia, jakiej nie powstydzilby sie pracownik ministerstwa spraw zagranicznych. Tak jak mowil Dembley, to co soba reprezentowal nie przystawalo do jego prezencji.

– Miales jakies trudnosci? – spytal.

– Zadnych – odparl z zadowoleniem nozownik. Jasnoszare, lodowato zimne oczy eleganta sposepnialy.

– To mnie wcale nie cieszy – powiedzial.

Mowil z wyraznym obcym akcentem, ale trudnym do okreslenia. Niektore spolgloski wymawial twardo, a niektore samogloski opuszczal.

– Odejdz – rozkazal nozownikowi. – I czekaj.

Moj nijaki porywacz w swoim nijakim prochowcu skinal glowa i oddalil sie. Juz juz mialem sobie przypomniec, gdzie go widzialem. Jakis obraz wyplynal z mrokow niepamieci, ale nie nabral ostrosci.

– Wolal pan przyjsc – oswiadczyl elegant w kapeluszu.

– I tak, i nie.

Wstal. Byl mojego wzrostu, ale grubszy. Cere mial zoltawa i gladka, jesli nie liczyc labiryntu zmarszczek wokol oczu, a wlosy, o ile moglem sie zorientowac pomimo kapelusza, prawie blond. Szacowalem, ze jest ode mnie starszy o kilka lat.

– Zimno tu. Wejdzmy do srodka – powiedzial. Wszedlem z nim do pawilonu drapieznikow, gdzie silny fetor dzikich zwierzat wydawal sie byc odpowiednia oprawa dla tej rozmowy. Moglem sie domyslic, czego chcial. Na pewno nie zabic, to mogli zrobic na Fleet Street lub gdziekolwiek po drodze. Zmusic mnie do milczenia. Pytanie tylko jak?

– Nie jest pan specjalnie zaskoczony – oswiadczyl.

– Czekalismy na jakas… reakcje, spodziewalismy sie jej – odparlem.

– Ach tak.

Zamilkl, przemysliwajac to sobie. Znudzony tygrys lypnal na nas leniwie, pazury mial schowane w okragle poduszki lap i nieznacznie kolysal ogonem na boki. Usmiechnalem sie do niego szyderczo. Odwrocil sie, zrobil trzy kroki naprzod, trzy kroki z powrotem, i krazyl tak bez ustanku, idac donikad.

– Nie wystarczyla panu reakcja z zeszlego tygodnia?

– Bardzo sie przydala – skomentowalem. – Zaprowadzila nas prosto do Charliego Bostona. Milo, ze pan pyta. To znaczy, ze jest pan jego pomagierem.

Poslal mi przejmujaco lodowate spojrzenie.

– Ja go zatrudniam! – oswiadczyl.

Spuscilem oczy, nic nie mowiac. Jezeli tak latwo bylo urazic jego dume, mogl mi udzielic wiecej odpowiedzi niz ja jemu.

Zganilem ich za to, co zrobili w pociagu, kiedy sie o tym dowiedzialem. Ale nie jestem juz taki pewien, czy slusznie. Znow mowil cicho, uosobienie kultury, dyplomacji i taktu.

– Wiec to nie bylo z panskiego polecenia?

– Nie.

Przejechalem dlonia po grubym precie, ktory oddzielal o dwa kroki zwiedzajacych od klatek ze zwierzetami. Obojetny tygrys wygladal jak oswojony, niezdolny do mordu, za lagodny, zeby rozszarpac, okaleczyc, ogryzc do kosci.

Pan wie, czego chcemy – oznajmil uprzejmy tygrys u mojego boku. – Chcemy wiedziec, gdzie ukryl pan konia.

– Po co? – spytalem.

Tylko na mnie lypnal. Westchnalem.

– Co wam to da? – ciagnalem. – Naprawde chcecie nie dopuscic do jego udzialu w gonitwie? Madrzej byloby zapomniec o calej sprawie, zwinac manatki i wyniesc sie ukradkiem.

– O tym zadecyduje ja sam – odparl.

Jego dume znow czuc bylo na mile. Nie podobalo mi sie to. Niewielu wrogow bylo tak bezwzglednych, jak ci ktorzy bali sie utraty twarzy. Zaczalem sie zastanawiac, wobec jak szerokiej widowni musi te twarz zachowac. Im szerzej tym gorzej dla mnie.

– Gdzie on jest?

– Tomcio Paluch? – spytalem.

– Tomcio Paluch – powtorzyl, wymawiajac to imie ze szczegolnym wstretem.

– Tak.

Вы читаете Platne Przed Gonitwa
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату