dobra sprawe to tak histeryzowal, ze prawie plakal.

– Gdzie teraz jest? – spytalem.

– Dokladnie nie wiem. Kiedy pozwolilam mu wstac, zaraz uciekl.

Roncey poslal mi nieprzyjazne spojrzenie.

– A wiec w koncu to moja zona uratowala konia, a nie panska gazeta – powiedzial.

– O, nie, kochanie – odparla pogodnie jego zona. – Gdyby pan Tyrone sie nim nie zaopiekowal, ten czlowiek dopadlby go wczesniej, a gdybym ja nie wrocila teraz z wyspy Wight, bo pomyslalam sobie, ze bedziemy bezpieczni nie zawiadamiajac o tym nikogo – a poza tym wszyscy koniecznie chcielismy obejrzec te gonitwe – i gdybym nie znalazla sie na starcie, ktos inny odciagnalby tego szalenca. Wielu mialo ten zamiar. Ja po prostu dopadlam go pierwsza. – Usmiechnela sie do mnie milo. – Dawno tak swietnie sie nie bawilam.

Po tych wydarzeniach dzien stracil ciaglosc, wiele osob zwracalo sie do mnie w rozmaitych sprawach, aleja sluchalem ich jednym uchem. Utkwilo mi w pamieci kilka okruchow tego popoludnia… Jak Dermot Finnegan otrzymal mala kopie Zlotego Pucharu Latarnika i wygladal, jakby mu wreczono swietego Graala. Jak Ondroy zawiadomil mnie, ze Bostona wyrzucono z toru wyscigowego, a Youll przedstawil pokrotce plan wladz wyscigowych, ktore zamierzaly pozbyc sie go na dobre, czyli cofnac mu pozwolenie na prowadzenie totka i zamknac wszystkie jego kolektury.

Jak Derry mowil mi, ze skontaktowal sie z Janem Lukaszem, ktorego znajomy bukmacher przejal cale piecdziesiat tysiecy funtow i cieszyl sie niepomiernie, ze Tomcio Paluch nie wygral.

Jak major Gibbons zapraszal mnie na drinka. Podziekowalem, tlumaczac sie, ze nie pije. Towarzyszyla mu zona, przy ktorej nie krecil sie zaden amerykanski pulkownik.

Jak Pat Roncey mierzyl mnie ponurym wzrokiem, trzymajac rece w kieszeniach. Spytalem go, czy przekazal komus numer mojego telefonu, podajac miejsce ukrycia Tomcia Palucha. Usprawiedliwial sie wojowniczo, ze tego faceta wlasciwie bardziej interesowalo to, gdzie mieszkam, niz gdzie jest kon. Jaki facet? Wysoki, zoltawy na twarzy, mowiacy z jakims takim akcentem. Powiedzial, ze jest z redakcji „New Statesmana”. Spytalem, czy nie wie, ze „New Statesman” to jedyna gazeta nie zamieszczajaca wiadomosci z wyscigow konnych? Nie wiedzial.

Jak z zatroskanym usmiechem minela mnie Sandy Willis, prowadzac Zygzaka. Spytalem, czy koniowi nic sie nie stalo. Biedaczek, powiedziala. Wydawalo jej sie, ze nie. Wymamrotala kilka bynajmniej nie kobiecych uwag o dzokeju, ktory zawalil gonitwe. Powiedziala, ze bardzo polubila Tomcia Palucha i cieszy sie, ze wypadl dobrze. Troche na nim wygrala, bo przyszedl drugi. Na koniec oswiadczyla, ze musi juz isc, zeby wytrzec Zygzaka.

Jak Huntersonowie stali przygnebieni przy Egocentryku, a jego trener oznajmil, ze ich wygrany na loterii kon bardzo ucierpial przy upadku i nie bedzie biegal przez caly rok, a moze nawet nigdy.

Pojalem to nagle niezwykle jasno i wyraznie. Egocentryk nie biega, Huntersonow nie ma na wyscigach. Nie ma tez na wyscigach Gail. A wiec nawet to zostalo mi odebrane.

Mialem wszystkiego dosc. Caly bylem obolaly. Rozumialem dokladnie sens wyrazenia „chora dusza”. Za bardzo mnie poturbowano i stracilem poczucie celu. Zginal Vjoersterod, zginal Bert Checkov, gang totkowy zostal zlikwidowany… az do czasu, kiedy sprobuje tego samego ktos inny, kiedy zjawi sie nastepny spryciarz z grozbami i bandziorami. Nastepnym razem, myslalem, niech ktos inny sie z nimi rozprawia. Ja sie wycofuje. Mam tego jak najszczerzej, jak najserdeczniej dosc.

Wolno wyszedlem na tor i zatrzymalem sie przy rowie z woda, zatapiajac w niej spojrzenie. Wrocic do domu moglem dopiero specjalnym pociagiem z wyscigow po ostatniej gonitwie. Wrocic do domu moglem dopiero po telefonie do Jana Lukasza i ustaleniu ostatecznej wersji mojego jutrzejszego artykulu. A zreszta i tak nie mialem po co wracac do domu, gdzie czekala mnie pustka czterech scian i perspektywa rownie pustej przyszlosci.

Uslyszalem szelest zblizajacych sie po trawie krokow. Nie podnioslem wzroku. Nie mialem ochoty z nikim rozmawiac.

– Ty.

Poznalem ja po glosie.

I wowczas spojrzalem. Zmienila sie na twarzy. Zlagodniala i nie byla taka chlodna i opanowana jak zwykle. Ale wciaz uderzajaco piekna. Jakze pragnalem tego, co bylo nieosiagalne.

– Ty, dlaczego nie powiedziales mi o zonie? – spytala.

Potrzasnalem glowa. Nie odpowiedzialem.

– Siedzialam w barze z Harrym i Sara i ktos przedstawil nam majora Gibbonsa z zona, poniewaz pisales o nim w artykule dla „Lakmusa”, tak jak o nich – powiedziala. – Rozmawiali o tobie… Major Gibbons wspomnial, jaka tragedia spotkala twoja zone… Spytalam, co to za tragedia… i mi powiedzial…

Urwala. Z trudem zaczerpnalem tchu, ale nadal milczalem.

– Powiedzialam, ze przynajmniej jest bogata, a to juz jakas pociecha, na co odparl: „Jak to bogata. O ile wiem, nie ma grosza przy duszy, bo Ty opiekujac sie nia zawsze krucho stoi z forsa, a powodziloby mu sie calkiem niezle, gdyby ja oddal do szpitala i zrzucil koszt jej utrzymania na barki panstwa, zamiast borykac sie z tym samemu…

Odwrocila sie do toru, stajac do mnie bokiem i patrzac w dal.

– Dlaczego mi o tym nie powiedziales? – spytala. Przelknalem sline i otworzylem zacisniete usta.

– Nie lubie… nie chce… nagrod pocieszenia – powiedzialem.

– Rozumiem – odparla po chwili, co zabrzmialo, jakby rzeczywiscie zrozumiala.

– Gdybym to ja byla twoja zona i zachorowalabym na heinemedine… – Jej opanowany glos zadrzal. – Rozumiem, ze musisz z nia zostac. Rozumiem jak bardzo ciebie potrzebuje. Gdybym to byla ja… i bys mnie opuscil… – Zasmiala sie krotko, lecz byl to zarazem szloch. – Nie ma co, zycie daje nam w kosc. Trafilam na mezczyzne, z ktorym nie chce sie rozstawac, z ktorym moglabym zyc samym powietrzem… a nie moge go miec… nawet na krociutko, tylko czasami.

ROZDZIAL OSIEMNASTY

Niedziele spedzilem samotnie w domu, prawie cala przesypiajac. Troche sie krzatalem, robiac porzadki w mieszkaniu i usilujac jednoczesnie uporzadkowac w myslach cale swoje zycie. Z niewielkim skutkiem.

W poniedzialek rano pojechalem do kliniki po Elzbiete. Wrocila do domu karetka w towarzystwie dwoch silnych pielegniarzy, ktorzy wniesli na gore ja i pompe. Ulozyli Elzbiete na swiezo przeze mnie poslanym lozku, sprawdzili, czy pompa dziala jak nalezy, pomogli mi zalozyc jej spiropancerz, z checia napili sie kawy, zgodzili sie ze mna, ze jest wilgotno i zimno – ale tak to juz bywa w grudniu – a potem sobie poszli.

Rozpakowalem walizke Elzbiety, zrobilem na obiad jajecznice, nakarmilem ja kiedy zmeczyl jej sie przegub, i przymocowalem jeszcze jeden kubek kawy do uchwytu.

Podziekowala mi z usmiechem. Byla wyraznie zmeczona, lecz przy tym bardzo spokojna. Dokonala sie w niej wielka zmiana, ale przez jakis czas nie moglem pojac, na czym to polega. Kiedy w koncu zrozumialem, co to jest, bylem zaskoczony. Przestala sie bac. Z dawna utrwalona, gleboko zakorzeniona niepewnosc przestala wyzierac jej z oczu.

– Zostaw te naczynia, Ty. Chce z toba porozmawiac – powiedziala. Usiadlem w fotelu. Przygladala sie mi. – Boli cie jeszcze… tam, gdzie cie pobil ten czlowiek.

– Troche – przyznalem.

– Tonio powiedzial, ze obaj zgineli tego wieczoru… probujac znow mnie znalezc.

– A wiec ci powiedzial? Skinela glowa.

– Odwiedzil mnie wczoraj. Dlugo rozmawialismy. Bardzo, bardzo dlugo. Wiele mi wyjasnil…

– Skarbie… – zaczalem.

– Cicho badz, Ty. Chce ci powiedziec… co od niego uslyszalam.

– Nie mecz sie.

– Nie mecze sie. Juz jestem zmeczona, ale inaczej niz zwykle. Czuje sie po prostu zwyczajnie zmeczona, a nie… zmeczona ze zmartwienia. To zasluga Tonia. I twoja. Dzieki niemu zrozumialam to, czego bylam swiadkiem w czwartek, ze gotow jestes dac sie pobic… prowadzic auto po pijanemu, ryzykujac wiezieniem… ze gotow jestes zrobic doslownie wszystko, nie ogladajac sie na niebezpieczenstwo… zeby tylko mnie ocalic… Po wiedzial, ze skoro zobaczylam to na wlasne oczy, jak moge watpic… jak w ogole moglam watpic, czy przy mnie zostaniesz… Tak mi

Вы читаете Platne Przed Gonitwa
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×