– A kto nie lubi?

– Madrzy ludzie.

– Bo kazda wladza deprawuje? – spytala z ironia.

– Kazdy z nas ma jakas slabosc – odparlem pojednawczo.

Do jakiej pani sie przyznaje? Rozesmiala sie.

– Mam chyba slabosc do pieniedzy. Cale szkolnictwo kuleje finansowo.

– Wiec zadowala sie pani belferska wladza.

Jak sie nie ma, co sie lubi, to sie lubi, co sie ma. Nie mogac powstrzymac mimowolnego skurczu twarzy spuscilem wzrok, zatapiajac spojrzenie w piwie. Jej slowa tak trafnie podsumowaly moja nieodmienna sytuacje. Po jedenastu latach nie godzilem sie z nia bardziej niz kiedykolwiek.

– O czym pan mysli? – spytala.

– Ze chcialbym pojsc z pania do lozka.

Wziela gleboki oddech. Oderwalem wzrok od zwietrzalego ciemnego plynu przygotowany na kazda forme kobiecego oburzenia. Moglem sie przeciez co do niej mylic.

Wygladalo jednak na to, ze nie. Smiala sie. Byla zadowolona.

– Wali pan prosto z mostu. Mhm.

Odstawilem piwo i wstalem z usmiechem. Na mnie juz czas – powiedzialem. – Musze zdazyc na pociag.

Po tym, co pan powiedzial? Nie moze pan teraz odejsc.

Zwlaszcza po tym, co powiedzialem. Zamiast odpowiedziec, stanela przy mnie. Ujela moja dlon i wsunela mi palce w zlote kolko na koncu suwaka z przodu sukienki.

– Teraz niech pan sie spieszy – powiedziala.

– Znamy sie zaledwie pare godzin – zaprotestowalem.

– Zwrocil pan na mnie uwage juz po paru minutach. Potrzasnalem przeczaco glowa.

– Po paru sekundach – sprostowalem.

– Lubie nieznajomych – oswiadczyla, blyskajac zebami. Pociagnalem w dol za kolko, otwierajac suwak – najwyrazniej o to jej chodzilo.

Przed kominkiem Huntersonow lezal bialy, puszysty dywan. Mialem wrazenie, ze Gail kocha sie na nim nie po raz pierwszy. Nie tracila czasu i nie byla ani troche skrepowana. Zdjela buciki i ponczochy. Strzasnela z siebie sukienke i zrzucila zielone bikini. Jej sniada skora tchnela cieplem w zapadajacym zmierzchu, a figura zapierala dech.

Przezylem z nia wspaniale chwile. Byla zarowno kochanka hojna, jak i doswiadczona. Wiedziala kiedy piescic lekko, a kiedy z wigorem. Wzialem ja z zarliwa wdziecznoscia, ktora byla uczciwa namiastka milosci.

Kiedy skonczylismy, wyciagnalem sie przy niej na dywanie, czujac jak po wyzwoleniu napiecia oslable czlonki ciaza mi i omdlewaja. Swiat oddalil sie o milion lat swietlnych i nie spieszylo mi sie do niego.

– Uch! – powiedziala zadyszana, smiejac sie. – O rety, naprawde tego potrzebowales.

– Mhm.

– Czy twoja zona nie pozwala ci…?

Elzbieto, pomyslalem. Moj Boze, Elzbieto. Musze czasem to robic. Tylko czasem.

Zawladnelo mna na nowo znajome, nuzace poczucie winy. Znow osaczyl mnie swiat.

Usiadlem i popatrzylem niewidzacym wzrokiem na pociemnialy pokoj. Gail widocznie zorientowala sie, ze popelnila nietakt, bo podniosla sie z westchnieniem i ubrala bez slowa.

Na dobre i na zle, pomyslalem gorzko. W dostatku i w biedzie. W zdrowiu i w chorobie bedziesz jej wierny az do konca waszych dni. Powiedzialem, ze bede.

W dniu, w ktorym skladalem to przyrzeczenie, wydawalo mi sie ono latwe do spelnienia. Jednak nie dotrzymalem go. Gail byla czwarta kobieta, jaka mialem w ciagu jedenastu lat. Pierwsza od blisko trzech.

– Jezeli bedziesz tak siedzial, spoznisz sie na pociag – sprowadzila mnie na ziemie.

Spojrzalem na zegarek, procz ktorego nic na sobie nie mialem. Zostalo mi pietnascie minut.

– Odwioze cie na stacje – powiedziala z westchnieniem. Dojechalismy tam z zapasem czasu. Wysiadlem z samochodu i podziekowalem jej uprzejmie za podwiezienie.

– Zobaczymy sie jeszcze? – spytala. Zwykle pytanie, zeby uzyskac odpowiedz. Zadane bez niepokoju. Kiedy tak na mnie patrzyla przez otwarte okno samochodu combi przy stacji Virginia Water, bardzo przypominala typowa zone z przedmiescia odwozaca meza na pociag. Chlodna i jakze niepodobna do tamtej, figlujacej na dywanie. Predka i w namietnosci, i w opanowywaniu uczuc. Takiej kobiety bylo mi trzeba.

– Nie wiem – odparlem niezdecydowanie. Na koncu peronu zapalilo sie zielone swiatlo.

– Do widzenia – powiedziala spokojnie.

– Czy wuj z ciotka zawsze w niedziele graja w golfa? – spytalem ostroznie.

Rozesmiala sie, az zolte swiatla stacji odbily sie w jej oczach i na jej zebach.

– Niezawodnie.

– Moze…

– Moze zadzwonisz, a moze nie. – Skinela glowa. – Tak jest uczciwie. A ja moze bede w domu, a moze mnie nie bedzie.

Spojrzala na mnie przeciagle, usmiechajac sie troche do mnie, a troche do siebie. Nie plakalaby, gdybym sie wiecej nie pokazal. A gdybym sie pokazal, ugoscilaby mnie. – Ale jezeli chcesz sie jeszcze ze mna zobaczyc, to dlugo z tym nie zwlekaj – dodala.

Podsunela do gory szybe i odjechala bez jednego skinienia reka i nie ogladajac sie ani razu za siebie.

Elektryczny pociag, ktory mial mnie zawiesc do domu, jak zielony robak wsunal sie cicho na stacje. Czterdziesci minut jazdy do Waterloo. Stamtad metrem do King’s Cross. Trzy czwarte mili na piechote. Dosc czasu, zeby porozkoszowac sie odkrytym na nowo uczuciem zaspokojenia, przenikajacym cialo. Dosc czasu, zeby je potepic. Stanowczo zbyt czesto moje zycie przypominalo pole bitwy, na ktorym sumienie i zadza walczyly ze soba o lepsze. A bez wzgledu na to, ktore z nich bralo gore, przegrany bylem zawsze ja.

– Spozniles sie – skarcila mnie tesciowa z irytacja, co bylo do przewidzenia.

– Przepraszam.

Przygladalem sie, jak ze zloscia, szarpiac palcami, naciaga rekawiczki. Plaszcz i kapelusz miala juz na sobie, kiedy wszedlem.

– Z nikim sie nie liczysz. Zanim dojade do domu, zrobi sie prawie jedenasta.

Nie odpowiedzialem.

– Jestes egoista. Wszyscy mezczyzni to egoisci.

Nie bylo sensu ani jej potakiwac, ani sie z nia spierac. Katastrofalne, krotkotrwale malzenstwo zostawilo w jej psychice glebokie urazy, ktore dokladajac staran, przekazala swojemu jedynemu dziecku. Kiedy poznalem Elzbiete, chorobliwie bala sie mezczyzn.

– Jestesmy po kolacji – oznajmila moja tesciowa. – Zmywanie zostawilam dla pani Woodward.

Z pewnoscia nic tak nie moglo zepsuc humoru pani Woodward, jak witajaca ja w poniedzialek rano sterta brudnych naczyn z pozasychanymi resztkami jedzenia.

– Swietnie – powiedzialem, usmiechajac sie falszywie.

– Do widzenia Elzbieto – zawolala tesciowa.

– Do widzenia mamo.

Otworzylem jej drzwi, ale mi nie podziekowala.

– No to do nastepnej niedzieli – powiedziala.

– Zapraszamy.

Usmiechnela sie cierpko, wiedzac, ze nie mowie tego szczerze. Poniewaz przez caly tydzien pracowala jako recepcjonistka w prywatnej klinice dla odchudzajacych sie, na odwiedziny u corki miala czas tylko w niedziele. Najczesciej marzylem, zeby zostawila nas w spokoju, ale tej niedzieli jej wizyta umozliwila mi wypad do Virginia Water. Ukrecilem leb myslom o nastepnej niedzieli i o tym, jak moglbym ja wykorzystac.

Po wyjsciu tesciowej podszedlem do Elzbiety i pocalowalem ja w czolo.

– Czesc – powiedzialem.

– Czesc, odrzekla. – Dobrze sie bawiles po poludniu? Cios prosto w serce.

– Mhm.

– To dobrze… Mama znow zostawila brudne naczynia – powiedziala.

– Nie przejmuj sie, pozmywam.

Вы читаете Platne Przed Gonitwa
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×