docierajace do graczy z dwunastu kuchni domu.

— Goraco bylo — zgodzil sie Walentin Kac, mieszajac kamienie i zapytal kolegow: — Jeszcze jedna partyjke?

W tej samej chwili na podworko wszedl Korneliusz Udalow. Byl spocony, blond wloski mial skoltunione, spodnie zablocone, marynarke zarzucona na ramie, a w rekach trzymal upaprana puszke po bialej farbie z pedzlem w srodku.

— Patrzcie — powiedzial Pogosjan. — Korneliusz zostal malarzem?!

— Baran — skwitowal Udalow, zerknal na swoje okno, aby przekonac sie, czy nie wyglada z niego zona Ksenia, postawil puszke na ziemi i przysiadl na lawce.

— Historia mi sie przydarzyla — powiedzial. — Fantastyczna.

— Zawsze cos ci sie przytrafia — mruknal Walentin. — Moze jednak strzelimy partyjke?

— Co za historia? — zapytal Pogosjan. Udalow, ktory wyraznie chcial pogadac, natychmiast odpowiedzial:

— Droge na Griaznuche znacie? Do sanatorium?

— No.

— To wlasnie tam wszystko sie stalo. Nie bylo dzisiaj drogi.

— A niby gdzie sie podziala?

— Nawet nie wiem, co na to odpowiedziec — odrzekl Udalow. — Ludzkosc jeszcze do tego nie dorosla.

— Ty, Korneliuszu, nie krec — obrazil sie Wasylij Wasiljewicz. — Zawsze ci sie jakies historie przytrafiaja i zawsze nadajesz im kosmiczne znaczenie.

— Wlasnie kosmiczne. Ni mniej, ni wiecej, tylko wlasnie kosmiczne.

— Jasne — powiedzial Grubin, ktory przez otwarte okno swojej izdebki doskonale slyszal cala rozmowe. Zajmowal sie akurat robota nudna, chociaz tworcza. Rzezbil mianowicie w ryzowym ziarenku „Slowo o pulku Igora”. — Jasne, Amerykanie wiezli kamien z Ksiezyca, po drodze upuscili i trafili prosto w Korneliuszowa droge.

— Cynik z ciebie, Grubin — powiedzial Korneliusz Udalow ze smutkiem w glosie.

Wszyscy dokladnie widzieli, ze jezyk go swierzbi, zeby opowiedziec cala historie, ale na razie nie moze sie zdecydowac. Na jego pulchnej twarzy pojawily sie kropelki potu.

— Cynik z ciebie, Grubin, ale najdziwniejsze, ze prawie trafiles w sedno, chociaz nie potrafisz wyobrazic sobie calej ogromnej wagi takiego wydarzenia. Ja przeciez dalem slowo, niemal zobowiazanie dochowania tajemnicy.

— No to dochowuj — powiedzial Grubin.

— Totez dochowam — powiedzial Udalow.

— Potrzebne nam twoje historie — powiedzial Grubin, ktory wbrew pozorom byl najlepszym przyjacielem Udalowa, o czym wszyscy wiedzieli.

— No wiec, co ci sie na tej drodze przytrafilo? — zapytal Wala Kac. — Opowiadaj szybciej, bo zona zaraz mnie zawola na kolacje.

— Nie uwierzycie — powiedzial Udalow.

— Nie uwierzymy — zgodzil sie Grubin z okna.

Ale Udalow juz sie zdecydowal opowiedziec i nie sluchal grubinskich slow. Oczy mu zmetnialy i nabraly wyrazu obcosci, z jakim w dawnych czasach bajarze przystepowali do strojenia gesli i zwracali twarz ku kniaziowi, aby snuc dluga, pasjonujaca opowiesc, prawdopodobna dla sluchaczy i calkowicie lgarska dla ich potomkow.

— Dzisiaj do Griaznuchy poszedlem na piechote — rozpoczal Udalow. — Do mleczarni autobusem, a dalej piechota. Za miesiac bedziemy musieli zmienic dach na sanatorium. No to poszedlem zobaczyc.

— A co z twoim sluzbowym samochodem? — zapytal Grubin.

— Samochod pojechal do Pocmy po generator. Samochod mamy jeden dla wszystkich. A ja udalem sie do sanatorium. Po co niby mam sie spieszyc, pytam? Dokad mam sie spieszyc, jesli droga wiedzie przez las, miejscami nad samym brzegiem rzeki, ptaki spiewaja, dookola zadnego ruchu i nawet urlopowiczow nie widac.

— A to prawda, ze sanatorium zamkneli? — zapytal Wasilij Wasiljewicz?

— Tymczasowo — odparl Udalow. — Na razie borowina sie skonczyla. Bedziemy pewnie narzan przywozic. Ale to sie jeszcze zobaczy. Wlasnie wtedy ich spotkalem.

— Urlopowiczow?

— Jakich urlopowiczow? Ludzi w „Moskwiczu”. Cala rodzine. Pewnie turysci. Na dachu mieli namiot, materace, a nawet dziecinny wozek. Dlatego sie z nimi nie zabralem, ze bylo ich w wozie piecioro.

— Po co niby miales sie z nimi zabierac?

— Jak to po co? Zeby do sanatorium podrzucili.

— Przeciez oni jechali z przeciwka.

— Nie, Walentin, wszystko pomyliles. Najpierw oni mnie wyprzedzili. I ja sie z nimi nie zabralem. Albo mi to pilno? A potem oni zawrocili. Ten, ktory siedzial za kierownica, byl blady jak smierc, dzieci placza, rwetes, krzyk. Kierowca wysunal sie przez okno i macha do mnie reka, zebym zawracal. Ale, mysle sobie, dziwak. Nie wiedzialem jeszcze, co mnie czeka za zakretem.

— Za zakretem na Korneliusza czekal zimny trup — powiedzial Grubin.

— Nie przerywaj! — oburzyl sie Pogosjan. — Slyszysz, ze czlowiek opowiada, a ty mu przerywasz.

— Za zakretem czekal na mnie znak. „Uwaga — roboty drogowe!” Znacie taki znak? Trojkat, a w jego srodku czlowiek z lopata. Zdziwilem sie, co to za roboty drogowe bez mojej wiedzy? Nasze miasto jest niewielkie i nie moze byc takich robot. I jeszcze to mnie zdziwilo, ze znak byl jakis dziwny. Zle wykonany z punktu widzenia estetyki i sztuki malarskiej. Robotnik mial trzy nogi i bardzo niechlujny wyglad.

— A kto u nas znaki robi?

— Znaki nam przysylaja z Wologdy. Znaki to sprawa milicji. Ale nie o to chodzi. Nie chodzi o to czy znak dobry, czy zly, ale o to, ze trzy nogi.

— Chuliganstwo — powiedziala stara Lozkina, ktora juz nakarmila swojego meza i teraz wcisnela sie w szpare miedzy akwarium a klatke z kanarkiem, zeby posluchac ciekawej historii.

— Ja tez tak pomyslalem — zgodzil sie Udalow. — A jeszcze zaniepokoili mnie ludzie z „Moskwicza”. Czego sie tak zlekli?

— Chuliganstwo. Jasna sprawa, chuliganstwo — powtorzyla stara Lozkina.

— No wiec stoi zakopany w ziemie nie znany mi znak, a zza zakretu dobiega dzwiek metalu i halas charakterystyczny dla robot budowlanych. Robie jeszcze dziesiec krokow i to, musze sie przyznac, robie je z cala ostroznoscia. Widze: w poprzek drogi zapora, szlaban innymi slowy. A na nim czarny napis: „Przejazd wzbroniony”. A tuz za szlabanem akurat zawraca bardzo dziwny spychacz, na ktorym siedzi, pewnie mi nie uwierzycie, obcoplanetny przybysz z kosmosu, ktory ma cztery rece i troje oczu.

— Ale zalewa — powiedzial Pogosjan, ktory nie uwierzyl ani jednemu slowu.

— Walentin, kolacja stygnie! — krzyknela przez okno zona Kaca.

— Poczekaj — powiedzial Kac. — Doslucham i przyjde.

— Popatrzcie tylko, co sie dzieje — krzyknela zona Kaca do starej Lozkiny — Walentin nie leci, kiedy go wolam na kolacje!

— Na glowie mial przezroczysty helm. Jak kosmonauci — kontynuowal Udalow, przymykajac oczy, aby wyrazniej przywolac ten widok. — Z helmu sterczaly mu jakies druciki, a ubrany byl w pomaranczowy kombinezon. Zobaczyl mnie, ale udal, ze nie dostrzega, zgasil silnik, zeskoczyl na ziemie i widze ci ja, ze ma minimum trzy nogi, i co charakterystyczne, kazda w innym bucie. Przywitalem sie, gdyz bylem w stanie silnego szoku, a on mi na to tez mowi: „Dzien dobry”.

— Ale zalewa! — powiedzial Pogosjan. — „Dzien dobry”, znaczy, powiedzial w swoim miedzyplanetarnym jezyku, a Korneliusz, rzecz jasna, wlada nim od dziecinstwa, tak?

— Od dziecinstwa — zgodzil sie Grubin, ktory juz dawno odlozyl swoja robote i nie przepuscil ani jednego slowa.

— On po rosyjsku sie do mnie odezwal — zaoponowal Udalow. — Wtedy ja go z cala szczeroscia i odpowiedzialnoscia zapytalem: „A kto dal zlecenie na wykonanie roboty?” — Naturalnie — powiedzial Grubin. — Widzimy czlowieka na trzech nogach, goscia z dalekich gwiezdnych swiatow i zamiast „Serdecznie witamy” od razu z pyskiem: „Kto pozwolil?” — Przestraszylem sie — powiedzial Udalow. — W przeciwnym razie zwrocilbym sie do niego jak nalezy. Ale z przestrachu wzialem byka za rogi.

Вы читаете Ludzie jak ludzie
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату