nieroztropni kapitanowie decydowali sie zakotwiczyc podczas sztormu w poblizu wyspy, czesto znikaly, nie zostawiajac po sobie nawet jednej drzazgi. Starzy zeglarze mawiali, ze przepadaja one bez sladu z naszego swiata, przeniesione na morza innego. A Kennit nie watpil w istnienie innego swiata. Spojrzal na niebo, ktore nadal bylo bezchmurnie blekitne. Wiatr wial dosc mocno, ale mlody pirat wierzyl, ze ladna pogoda utrzyma sie przynajmniej na tyle dlugo, by zdazyl przejsc Plaze Skarbow, a potem powedrowal z powrotem na przeciwna strone wyspy do Zatoki Falszywej, gdzie na kotwicy czekal jego statek. Kennit ufal, ze i tym razem szczescie go nie opusci.

Po chwili dostrzegl najbardziej niepokojace z dotychczasowych znalezisk. Byla to na wpol zagrzebana w mokrym piasku sakwa, zszyta z kawalkow czerwonej i niebieskiej skory. Skora byla mocna, a sakwa wygladala solidnie. Morska woda rozmoczyla ja i poplamila, w niektorych miejscach kolory sie rozmyly. Sol spowodowala blokade mosieznych sprzaczek, sluzacych jako zamkniecie sakwy i usztywnila skorzane rzemienie. Kennit nozem rozcial szew. Wewnatrz znajdowal sie miot kociat, o idealnych ksztaltach, z dlugimi pazurami i opalizujacymi latkami za uszami. Bylo ich szesc, wszystkie martwe. Tlumiac niesmak, podniosl najmniejszego. Odwrocil w rekach pozbawione zycia cialko. Zwierzatko mialo niebieskie futerko, w odcieniu glebokiego barwinkowego blekitu, oraz oczka o rozowych powiekach. Bylo malenkie. Bardzo malenkie. A takze rozmokle, zimne i odrazajace. Jedno mokre ucho stworzonka zdobil rubinowy kolczyk, ktory wygladal jak tlusty kleszcz. Kennit mial ochote po prostu wyrzucic zwloki. Smieszne! Wyszarpnal z ucha kolczyk i wrzucil go do kieszeni. Jednak pod wplywem jakiegos zupelnie niepojetego impulsu wlozyl male niebieskie cialka do sakwy, zostawil ja na brzegu, po czym ruszyl w dalsza droge.

* * *

Poczul ekscytacje polaczona z prawie religijnym uniesieniem. Drzewo. Kora i sok, zapach lasu i unoszace sie nad glowa liscie. Drzewo. Ale rowniez gleba i woda, powietrze i swiatlo, wszystkie te elementy laczyly sie z pojeciem drzewa. Chlopiec myslal o nich i wyobrazal sobie, ze jest kora, liscmi i korzeniami, a nastepnie powietrzem i woda.

– Wintrowie.

Chlopiec powoli odwrocil oczy od powstajacego przed nim drzewa i z wysilkiem skupil wzrok na usmiechnietej twarzy mlodego kaplana. Berandol pokiwal glowa z aprobata. Wintrow na chwile zamknal oczy, wstrzymal oddech, po czym wraz z wydechem uwolnil sie od swojego zadania. Kiedy otworzyl oczy, zrobil nagly wdech, jak po dlugim przebywaniu w glebokiej wodzie. Pstrokate swiatlo, slodka woda, lekki wietrzyk – natychmiast wszystko Zniknelo. Chlopiec znajdowal sie w klasztornej pracowni, zimnym pomieszczeniu, ktorego sciany i podloga wylozone byly kamieniem. Czul, jak zimno podlogi kluje go w gole stopy. Oprocz jego stolu w duzej sali stal tuzin innych. Przy trzech spokojnie pracowali podobni Wintrowowi chlopcy, ich senne ruchy sugerowaly, ze mlodziency dzialaja w transie. Jeden plotl koszyk, dwaj inni w mokrych szarych dloniach obrabiali gline.

Wintrow wpatrywal sie w lezace przed nim na stole blyszczace kawalki szkla i diament do ciecia. Piekno witrazowego wizerunku, ktory zesztukowal, zadziwialo nawet jego samego, a jednak ciagle jeszcze nawet nie otarl sie o cud, jakim jest prawdziwe drzewo. Musnal obrazek palcami, przesunal nimi po pniu i pelnych gracji galeziach, chociaz swietnie zdawal sobie sprawe z tego, ze pieszczenie witrazu niewiele sie rozni od dotyku wlasnego ciala. Za soba uslyszal cichy oddech Berandola. Wintrow byl bardzo skupiony i czul, jak jego mysli zbiegaja sie z myslami kaplana. Obaj odczuwali te sama czesc. Przez jakis czas stali nieruchomo, milczaco slawiac cud ich boga, Sa.

– Wintrowie – powtorzyl szeptem kaplan. Wyciagnal reke i przesunal palcem po malenkim smoku, ktory patrzyl z gornych galezi drzewa, potem dotknal lsniacej krzywizny ciala weza, ukrytego w poskrecanych korzeniach. Wreszcie otoczyl reka ramiona chlopca i odwrocil go lagodnie od stolika. Podczas gdy wychodzili z pracowni, upomnial go cicho: – Jestes jeszcze zbyt mlody, aby utrzymywac sie w takim stanie przez caly ranek. Musisz znalezc czas dla wielu innych zajec.

Wintrow podniosl rece i przetarl oczy, w ktorych nagle poczul ogromne zmeczenie.

– Spedzilem tu caly ranek? – spytal oszolomiony. – Nie mialem o tym pojecia, Berandolu.

– Wierze ci. Jestem wszakze pewien, ze zaraz ogarnie cie znuzenie. W zyciu niezwykle wazna jest skrupulatnosc, Wintrowie. Jutro popros stroza, aby przerwal ci w srodku poranka. Taki talent jak twoj jest zbyt cenny. Nie pozwolimy, bys sie wypalil.

– Teraz naprawde odczuwam bol – przyznal chlopiec. Przesunal reka po czole, odrzucil z oczu ladne czarne wlosy i usmiechnal sie. – Ale drzewo bylo tego warte, Berandolu.

Kaplan z namyslem pokiwal glowa.

– Tak, nawet w wielu znaczeniach tego slowa. Sprzedaz takiego okna przyniesie nam duzo pieniedzy. Wystarczy na naprawe dachu nad sala nowicjuszy. O ile tylko Matka Dellity zezwoli, by klasztor rozstal sie z tak piekna rzecza. – Berandol zawahal sie na moment, a potem dodal: – Widze, ze znowu sie ukazaly. Smok i waz. Wciaz jeszcze nie masz pomyslu… – urwal pytajaco w pol zdania.

– Nawet nie pamietam, skad sie tam wziely – szepnal Wintrow.. – Ach tak. – W glosie kaplana nie bylo ani sladu osadu. Tylko cierpliwosc.

Przez jakis czas szli w przyjaznym milczeniu przez zimne kamienne korytarze klasztoru. Wintrow powoli sie uspokajal, az w koncu emocje opadly i jego zmysly powrocily do normalnego stanu. Nie potrafil juz smakowac zapachow soli uwiezionych w kamiennych scianach ani slyszec mikroskopijnych ruchow wykonywanych przez starozytne kamienne kloce. Skora chlopca przestala sie buntowac z powodu szorstkosci burej szaty nowicjusza. Gdy Wintrow i mlody kaplan dotarli do wielkich drewnianych wrot i wyszli do ogrodow klasztoru, chlopiec ponownie byl juz soba, chociaz ledwo trzymal sie na nogach. Mial wrazenie, ze wlasnie sie zbudzil z dlugiego snu, ale tak smiertelnie znuzony, jak gdyby przez caly poprzedni dzien wykopywal ziemniaki. Teraz szedl w milczeniu obok Berandola, tak jak nakazywal klasztorny zwyczaj. Mijali mezczyzn i kobiety ubranych w zielone szaty kaplanow lub odzianych na bialo akolitow i akolitki. Kiwali im glowami, wymieniajac pozdrowienia.

Doszli do szopy z narzedziami i nagle Wintrow poczul niepokojaca pewnosc, ze wlasnie tam sie kieruja i ze spedzi reszte popoludnia na pracy w slonecznym ogrodzie. Innym razem moze cieszylby sie z tego powodu, lecz po wielogodzinnym przebywaniu w zaciemnionej pracowni oczy chlopca byly bardzo wrazliwe na swiatlo. Berandol dostrzegl, ze jego mlody towarzysz sie ociaga.

– Wintrowie – zbesztal go lagodnym tonem. – Porzuc obawe. Kiedy za bardzo skupiasz umysl na dreczacych cie klopotach, nie potrafisz cieszyc sie aktualna chwila. Czlowiek, ktory martwi sie o to, co moze mu sie pozniej przydarzyc, traci ze strachu wazne zyciowe momenty i zatruwa sie powzietymi przedwczesnie sadami. – Berandol nierzadko przemawial ostrym, mentorskim tonem. – Sadze, ze zbyt czesto ulegasz tego typu sadom. Jesli nie zostaniesz przyjety do stanu kaplanskiego, bardzo prawdopodobne, ze wlasnie z tej przyczyny.

Chlopiec z przerazeniem popatrzyl na swego towarzysza. Jego twarz na moment stezala w ogromnym strapieniu. Potem jednak zrozumial, ze Berandol jedynie go prowokuje, i usmiechnal sie. Mlody kaplan odpowiedzial usmiechem.

– Jezeli niepokoje sie o cos z gory, latwiej mi uniknac pozniejszego niepowodzenia – zauwazyl.

Berandol dobrodusznie szturchnal smuklego chlopca lokciem.

– Zgadza sie. Ach, dorastasz i tak szybko sie uczysz. Bylem znacznie od ciebie starszy, mialem przynajmniej dwadziescia lat, zanim nauczylem sie stosowac w codziennym zyciu te Sprzecznosc.

Wintrow niesmialo wzruszyl ramionami.

– Medytowalem nad owa kwestia ubieglej nocy przed zasnieciem. “Czlowiek musi planowac przyszlosc i przewidywac ja, ale nie obawiac sie jej”. Dwudziesta Siodma Sprzecznosc Sa.

– Trzynascie lat to bardzo mlody wiek na zrozumienie tej Sprzecznosci – oswiadczyl Berandol.

– A ty nad ktora pracujesz? – spytal otwarcie chlopiec.

– Nad Trzydziesta Trzecia. Mysle nad nia juz od dwoch lat. Wintrow znowu lekko wzruszyl ramionami.

– W moich studiach nie dotarlem jeszcze tak daleko.

Szli w cieniu jabloni, pod ich obwislymi od goraca liscmi. Z konarow zwisaly ciezkie, dojrzale owoce. Na drugim koncu sadu akolici podlewali drzewa, przynoszac w kubelkach wode ze strumienia.

– “Kaplan nie powinien pozwalac sobie na wydawanie sadow, poki nie nauczy osadzac sie tak, jak to robi Sa: z absolutna sprawiedliwoscia i milosierdziem”. – Berandol potrzasnal glowa. – Przyznam ci sie, ze nie wiem, jak to mozliwe.

Chlopiec zamyslil sie gleboko, lekko marszczac czolo.

– Dopoki sadzisz, ze to nie jest mozliwe, zamykasz swoj umysl na zrozumienie tej Sprzecznosci. – Jego glos wydawal sie docierac z bardzo daleka. – Ja ja pojmuje w nastepujacy sposob. Jako kaplani byc moze nie potrafimy

Вы читаете Czarodziejski Statek
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×