Wygladal tak drapieznie, ze mimo wolli samolubny spiskowiec wzdrygnal sie pod wplywem nieprzezwyciezonego strachu. Odwrocil wzrok od piorunujacego spojrzenia H~erona, podobnego w tej chwili do hieny, ktorej chca wydrzec zdobycz z pazurow. Wpatrzyl sie w ogien w glebokim zamysleniu. Slyszal ciezkie kroki przeciwnika i widzial jego cien, rysujacy sie na pustych scianach izby. Nagle uczul, ze ktos chwyta go za ramie. Zerwal sie z miejsca ze zdlawionym krzykiem leku, na ktory H~eron odpowiedzial wybuchem smiechu. Agent komitetu uradowany byl widocznym strachem przyjaciela. Nic go nie cieszylo wiecej, niz wzbudzanie przerazenia w otoczeniu.
– Musze isc na zwykla nocna inspekcje – rzekl – chodz ze mna, obywatelu de Batz.
Ponura wesolosc odmalowala sie na jego twarzy, gdy wymawial te slowa, brzmiace raczej jak rozkaz. A gdy de Batz wahal sie, skinal na niego raz jeszcze i wyszedl na korytarz z latarnia w reku. Wyciagnal z kieszeni pek kluczy i zadzwonil nimi niecierpliwie, przywolujac w ten sposob towarzysza.
– Chodz, obywatelu – rzekl szorstko – chce pokazac ci jedyny skarb w tym domu, ktorego wasze przeklete palce nigdy nie dotkna.
De Batz machinalnie wstal. Usilowal pohamowac strach, ktory nim owladnal, powtarzajac sobie w duchu, ze nie ma powodu do leku. H~eron nigdy nie osmieli sie targnac na niego. Chciwosc szpiega byla najlepszym zabezpieczeniem dla czlowieka, ktory rozporzadzal milionami, a H~eron wiedzial doskonale, ze mogl zrobic ze spiskowca niewyczerpane zrodlo dochodow.
Trzy tygodnie przemina predko, i znow nadarzy sie sposobnosc zysku, poki de Batz zywy i wolny. H~eron czekal przy drzwiach. De Batz zastanawial sie, ile nedzy i okrucienstwa odkryje mu ta nowa inspekcja. Ostatecznym wysilkiem opanowal nerwy, wlozyl plaszcz na ramiona i wyszedl za H~eronem.
Rozdzial VII. „Najcenniejsze zycie
w Europie”
I znow prowadzono go przez dlugie korytarze olbrzymiego gmachu. I znow z waskich zakratowanych okien dochodzily go rozdzierajace jeki, zdradzajace tajemnice groznych murow. H~eron szedl przodem tak szybko, ze de Batz zaledwie mogl dotrzymac mu kroku.
Znal on dobrze rozklad starego wiezienia. Malo ludzi w Paryzu bylo tak dokladnie poinformowanych o tajnych przejsciach i calej sieci cel i korytarzy, zbadanych przez de Batza po niestrudzonych wysilkach. On sam mogl zaprowadzic H~erona do drzwi wiezy, gdzie wieziono malego delfina, ale niestety, nie posiadal do niej kluczy.
Postawiono straze przy kazdej bramie i w koncu kazdego korytarza. Na wielkim podworzu, przepelnionym w porze obiadowej wiezniami, snuli sie zolnierze, choc w tej chwili nie bylo na nim skazancow. Kilku z nich przechadzalo sie tam i z powrotem z bagnetem na ramieniu, inni siedzieli na ziemi, palac fajki lub grajac w karty, lecz znac bylo, ze pilnie czuwaja.
Poznawano wszedzie po drodze H~erona i choc w tych dniach rownosci nikt nie prezentowal broni, kazdy zolnierz na posterunku cofal sie na jego widok albo otwieral drzwi przed wszechpoteznym agentem komitetu. De Batz nie posiadal skutecznych srodkow, aby sie dostac do meczenskiego malego krola. Obaj mezczyzni szli jeden za drugim w milczeniu. Gaskonczyk zwracal baczna uwage na wszystko, co widzial: na drzwi bramy, posterunku, jednym slowem na wszystko, co moglo byc przeszkoda lub pomoca w jego wielkim przedsiewzieciu. W koncu znalazl sie powtornie przy bramie wejsciowej, gdzie miescila sie loza odzwiernego.
Tu napotkal niezliczona ilosc zolnierzy. Dwoch stalo na strazy przy okienku, inni rzedem przy scianie. H~eron zapukal kluczami do drzwi odzwiernego; gdy nie otworzono mu natychmiast, popchnal je noga.
– Gdzie dozorca? – spytal gniewnie.
Z rogu malej izby doszla go mrukliwa odpowiedz:
– Poszedl do lozka.
Czlowiek, ktory poprzednio zaprowadzil e Batza do drzwi H~erona, powstal z wolna. Drzemal sobie widocznie w kacie i obudzil sie na dzwiek ostrego glosu agenta komitetu. Trzymal w jednej rece but, a w drugiej szczotke.
– Wez te latarnie – rzekl H~eron – i chodz ze mna. Czemu jeszcze tu siedzisz? – dodal po chwili.
– Obywatelowi odzwiernemu nie spodobal sie moj sposob czyszczenia butow – mamrotal czlowiek, spluwajac ze zloscia na ziemie. – Wybredny! Przeklete miejsce… dwadziescia cel sprzatac i buty czyscic lada dozorcy i odzwiernemu. Zapytuje, czy to odpowiednie zajecie dla prawego, wolno urodzonego patrioty?
– Jezeli jestes niezadowolony, obywatelu Dupont – odrzekl zimno H~eron – mozesz odejsc, kiedy chcesz. Pelno jest innych, ktorzy czekaja na to miejsce.
– Dziewietnascie godzin na dzien i dziewietnascie sous zaplaty… czternascie dni pracowalem w tym areszcie…
Mruczal cos w dalszym ciagu, ale H~eron, nie zwracajac juz wiecej uwagi na niego, odezwal sie do grupy zolnierzy, stojacych w poblizu:
– Naprzod, kapralu, wez ze soba czterech ludzi, idziemy do wiezy.
Mala garstka ruszyla z miejsca. Przodem szedl czlowiek z latarnia, ow przewodnik de Batza ze zgietym krzyzem i kablakowatymi kolanami, potem kapral z dwoma zolnierzami, H~eron z de Batzem, a w koncu straz.
H~eron wreczyl pek kluczy Dupontowi, ktory czekal przy bramie, az mala procesja przejdzie, a potem zamykal ja starannie.
Przeszli krecone schody z masywnego kamienia i staneli przed zelaznymi drzwiami. De Batz zamyslil sie gleboko. Nie spodziewal sie tak silnej strazy, pilnujacej „najcenniejszego zycia w Europie”. Jakiej sumy zazadaja w zamian za nie? Jakaz nadludzka pomyslowosc i odwaga zerwie przeszkody, wzniesione wkolo mlodego zycia, wiednacego w czelusciach tej ciemnej wiezy? Gruby, maloduszny spiskowiec nie mial ani odwagi, ani sprytu, ale pieniedzy mial w brod. Sadzil, ze i tamte zalety posiadal w wysokim stopniu, ale niestety nie oddaly mu one wielkich uslug w probach, powzietych swego czasu dla wyratowania czlonkow rodziny krolewskiej. W nadmiernym swym egoizmie nie chcial przyznac, ze „Szkarlatny Kwiat” i jego liga przewyzszaja go pod kazdym wzgledem i nie zyczyl sobie ich pomocy.
Glos H~erona obudzil go z tych rozmyslan. Naczelny agent wolal czlowieka z latarnia, by zblizyl sie ze swiatlem. Wyciagnal klucz z kieszeni i otworzywszy ciezkie drzwi, przepuscil de Batza i Duponta. Nastepnie podazyl za nimi, zamknal drzwi od wewnatrz i pozostawil zolnierzy na strazy przy schodach.
Trzej mezczyzni znajdowali sie teraz w ciemnym, pustym przedpokoju, w ktorym nie bylo innych mebli procz duzej szafy, zajmujacej cala dlugosc sciany. Szara tapeta, czarna od wilgoci, zwieszala sie w strzepach tu i owdzie.
H~eron zapukal do malych drzwi naprzeciwko.
– Hola! – zawolal. – Simon, moj stary, jestes tu?
Z wnetrza dala sie slyszec ozywiona rozmowa, jakby mezczyzny z kobieta, przeplatana dziecinnym glosem. Rownoczesnie uslyszano zblizajace sie kroki i drzwi otworzyly sie na osciez. Powietrze w pokoju bylo tak duszne, ze w pierwszej chwili uderzala jedynie won tytoniu i wodki.
Dupont postawil latarnie na ziemi i usiadl w kacie korytarza. Widocznie czesto tu przychodzil, i malo go zajmowaly inspekcje H~erona.
De Batz spojrzal dokola z ciekawoscia i obrzydzeniem.
Sam pokoj byl dosc duzy, ale trudno bylo sadzic o jego rozmiarach, tak byl zastawiony przeroznymi sprzetami i meblami o rozmaitych stylach i ksztaltach. W jednym kacie stalo olbrzymie drewniane lozko, w drugim ogromna kanapa. Wielki stol na srodku otoczony byl co najmniej czterema szerokimi fotelami; nie brakowalo tez szaf, biurka, duzego zwierciadla i umywalni, przeroznych skrzyn, pudel, plecionych krzesel i kufrow. Wygladalo to raczej na sklad starych mebli niz na pokoj mieszkalny.
Posrodku tego wszystkiego de Batz spostrzegl dwoje ludzi, patrzacych na niego spode lba. Mezczyzna tegiej budowy o myszowatych wlosach, zaczesanych w tyl glowy, mial jasne, szeroko otwarte oczy i niezwykle grube, obwisle wargi. Tuz za nim stala mloda jeszcze kobieta, ktorej ociezala postac i blada cera zdradzaly brak ruchu i watle zdrowie.
Oboje patrzyli na de Batza z zaciekawieniem, a na H~erona z widocznym uszanowaniem. Po chwili kobieta odsunela sie nieco na bok i zimnym oczom Gaskonczyka ukazala sie bolesna twarzyczka niekoronowanego krola Francji.