– Wczoraj nie bylem z toba sam na sam. Czyz moglem byc szczery, gdy obojetne uszy sluchaly tego, co mialo byc wylacznie dla ciebie?
– Ach, monsieur! Czy w Anglii nauczono cie tych pieknych slowek?
– Nie, mademoiselle, one rodza sie pod wplywem twych pieknych oczu.
Panna Lange siedziala na malej staroswieckiej kanapie z wiazka wczesnych fiolkow, ktora przyniosl jej St. Just, wiedzac, ze lubi kwiaty. Piekna glowke oparla o miekkie jedwabie poduszek – przypominala Armandowi rzezbiona kamee, ktora widzial u swojej siostry Malgorzaty. Usadowil sie u jej stop na niskim taborecie i wydawalo mu sie, ze salonik byl jakby sliczna ramka do uroczego obrazu, ktory mial przed oczyma. Wszystko tu bylo tak przytulne, choc powazne: male stylowe meble, miniaturowe stoliki „Vernis_Martin”, miekkie draperie i dywan „Aubusson” o jasnych tonach.
Panna Lange byla sierota; zyla samotnie pod opieka ubogiej starszej krewnej, wystepujacej w roli towarzyszki, gospodyni i sluzacej: ona to trzymala z dala zbyt natarczywych wielbicieli mlodej, popularnej aktorki.
Panna Lange opowiedziala Armandowi cala swa przeszlosc i dziecinstwo spedzone w zakladzie zlotnika M~ezi~ere, krewnego jej matki. Zwierzyla mu sie, w jaki sposob zrodzilo sie w niej pragnienie artystycznej kariery, jak musiala walczyc z przesadami rodziny i jak w koncu, zwyciezajac wszystkie przeszkody zdobyla niezaleznosc.
Nie robila najmniejszej tajemnicy ze swego niskiego pochodzenia; przeciwnie, dumna byla, ze doszla tak daleko o wlasnych silach. Liczyla dopiero 20 lat, a miala juz wybitne stanowisko w artystycznym swiecie Paryza.
Armand sluchal jej szczebiotu z zajeciem, wypytujac ja z taktem o rozmaite szczegoly, a ona nawzajem pytala o jego lata dziecinne i o piekna Malgorzate, ktora byla swego czasu najjasniejsza gwiazda w wytwornym zespole artystow „Komedii Francuskiej”. Nie widziala nigdy na scenie Malgorzaty St. Just, ale do tej pory Paryz wyslawial jej talent i wszyscy milosnicy sztuki dramatycznej ubolewali, ze opuscila teatr.
W ten sposob rozmowa zeszla znow na Anglie; panna Lange oswiadczyla, ze zywi wielka sympatie dla przybranej ojczyzny Armanda.
– Dawniej zdawalo mi sie, ze to brzydki kraj, pelen halasu i wrzenia przemyslowego zycia, przesycony mgla i dymem zabojczym dla roslinnosci.
– A zatem w przyszlosci – pani – odrzekl – mysl o Anglii jako o kraju okrytym zielonoscia, gdzie na wiosne drzewa owocowe przystrajaja sie kwieciem, jak w czarownej bajce, a bujna trawa roztacza puszysty kobierzec w cieniu prastarych debow i odwiecznych zamkow obroslych bluszczem i powojem.
– A „Szkarlatny Kwiat”? Opowiedz mi o nim, monsieur.
– Ach, mademoiselle, czegoz jeszcze o nim nie wiesz? „Szkarlatny Kwiat” jest czlowiekiem, ktory poswiecil cale zycie cierpiacej ludzkosci. Slucha tylko jednego glosu – jeku uciemiezonych.
– Przeciez twierdza, monsieur, ze filantropia gra podrzedna role u waszego bohatera, i ze naraza sie jedynie dla sportu.
– Jak kazdy Anglik, mademoiselle, „Szkarlatny Kwiat” wstydzi sie wszelkiej uczuciowosci. Bedzie sie jej wypieral do upadlego, choc szlachetne jego serce odczuwa gleboko kazdy bol. Sport?… A moze sport i milosc blizniego zblizone sa do siebie pod pewnym wzgledem? Zawody na smierc i zycie, walka o zwyciestwo, rzucanie na hazard wlasnego zycia z pogarda smierci…
– Lekaja sie go we Francji, monsieur; wybawil tylu, tylu ludzi skazanych przez „komitet bezpieczenstwa publicznego”!
– Daj Boze, by wiecej jeszcze wyratowal.
– Ach, monsieur! Niech ratuje biedne dziecko, wiezione w Temple!
– Litujesz sie nad nim, mademoiselle?
– Jak kazda dobrze mi myslaca kobieta we Francji. Ach! – dodala, wdziecznym ruchem skladajac rece i patrzac na Armanda oczyma pelnymi lez – gdyby wasz szlachetny „Szkarlatny Kwiat” chcial zajac sie tym niewinnym jagniatkiem blogoslawilabym go z calego serca!
– Niech cie Bog blogoslawi za te slowa, mademoiselle – rzekl Armand z uniesieniem i olsniony jej urokiem i kobiecoscia kleknal przed nia na jedno kolano.
– Zaczalem tracic wiare we wlasny narod, uwazajac Francuzow za podlych, a kobiety za godne pogardy. Moglbym dziekowac ci na kolanach za slodkie slowa wspolczucia i prawdziwie macierzynskie serce dla malego delfina.
Nie wstrzymywala lez. Wzbieraly w jej oczach i splywaly po swiezych policzkach, nie odejmujac uroku twarzyczce. W jednej rece trzymala koronkowa chusteczke, ktora od czasu do czasu ocierala oczy, a druga oddala prawie bezwiednie Armandowi.
Zapach fiolkow wypelnial pokoj.
St. Just kleczal u jej stop, przyciskajac usta do jej reki. Armand byl bardzo mlodym idealista. W tej chwili trudno bylo twierdzic, ze kochal sie w pannie Lange. Milosc przyszla pozniej, gdy nieszczescie spadlo na niego jak grom – teraz poddawal sie tylko czarowi jej osoby z calym entuzjazmem. Uwazal za rzecz zupelnie naturalna, ze zgina kolana przed urocza mala kamea, ktorej poznanie dalo mu tyle radosci i estetycznego upojenia.
Wkolo niego swiat szedl za popedem najnizszych instynktow; ludzie zwalczali sie wzajemnie wsrod obludy i nienawisci; ale do tego malego stylowego saloniku, zdobnego w jedwabie i koronki, nie dotarl nigdy zewnetrzny swiat. Tu panowaly jedynie spokoj i piekno.
Z mlodzienczego upojenia wyrwaly ich ciezkie kroki na starych debowych schodach. Rozlegl sie grozny rozkaz, krzyk kobiety, i w tej samej chwili wpadla do pokoju opiekunka mlodej aktorki pani Belhomme, drzac na calym ciele.
– Janko! Janko! Moje dziecko, to okropne! Moj Boze, co sie z nami stanie? – Jeczac i zawodzac rzucila sie na krzeslo, kryjac twarz w faldach fartucha. Panna Lange i Armand nie ruszyli sie z miejsca, jakby skamienieli. On kleczal w dalszym ciagu u jej stop, a ona nie odrywala oczu od jego twarzy. – Zdawalo sie, ze nie zauwazyli nawet obecnosci starej krewnej, ale uslyszeli miarowe kroki na schodach i grozna komende:
– Otwierac w imie ludu.
Zrozumieli, co to znaczy.
Rozkaz w imie ludu byl prologiem do dramatu o dwoch rozstrzygajacych aktach: aresztowanie i gilotyna. Janka i Armand spojrzeli sobie prosto w oczy. Ujrzeli rozpostarte nad soba skrzydla smierci i w tej okropnej chwili uswiadomili sobie, ze tylko smierc moze ich rozdzielic. Milosc przyszla ze swym nieodlacznym towarzyszem_cierpieniem.
– Ciociu Mario!
Glos panny Lange stracil w jednej chwili dziecinny dzwiek, stal sie powaznym, silnym i twardym. Choc mowila do krewnej, promienne jej oczy spoczywaly na pochylonej glowie Armanda St. Justa.
– Ciociu Mario! – powtorzyla rozkazujaco, widzac, ze krewna w dalszym ciagu drzy ze strachu i trzyma fartuch przed oczami.
– Otwierac w imie ludu! – odezwal sie po raz wtory glosny, szorstki glos u drzwi wejsciowych.
– Ciociu Mario, jezeli chodzi ci o swoje i moje zycie, to zapanuj nad soba – rzekla Janka stanowczo.
– Co my poczniemy? Co sie z nami stanie? – szlochala pani Belhomme. Lecz w koncu otarla lzy i ze zdumieniem spojrzala na slodka, mala Janke, ktora stala sie tak rozkazujaca, tak zupelnie inna.
– Nie potrzebujesz sie lekac, ciociu, jesli uczynisz, co ci powiem – tlumaczyla Janka spokojnie – jezeli zas okazesz strach, jestesmy zgubieni. A wiec uspokoj sie, prosze cie.
Stanowczosc dziewczecia miala pozadany skutek. Pani Belhomme, choc wstrzasana lkaniem strzepnela fartuch, przygladzila stargane wlosy i spytala drzacym glosem:
– Co zamierzasz uczynic?
– Idz spokojnie do drzwi i otworz.
– Ale przeciez zolnierze…
– Jezeli nie otworzysz dobrowolnie, wtargna gwaltem do mieszkania – rzekla Janka. – Idz zaraz i otworz. Nie okazuj najmniejszego strachu, tylko pewne niezadowolenie, ze przeszkodzili ci w pracy; powiedz zolnierzom, ze mademoiselle jest w salonie. Idz w imie Boze.
Pani Belhomme wypelnila rozkaz jak automat i skierowala sie ku drzwiom, gdyz nie bylo czasu do stracenia. Po raz trzeci uslyszano glosne wezwanie.
– Otwierac w imie ludu!
Po czym drzwi zostaly wywazone.