za dzwonek.
Na przerazliwy odglos dzwonka stanela w progu wysoka postac w brazowym plaszczu z latarnia w reku, ktora rzucila snop swiatla na jowialna twarz de Batza.
– To ja, towarzyszu H~eronie – rzekl, wstrzymujac jego okrzyk zdziwienia, aby nie rozbrzmial po dlugich korytarzach tego labiryntu, szerzac nowine, ze obywatel H~eron rozmawia z baronem de Batzem.
– Prosze – rzekl H~eron krotko.
Zaryglowal ciezkie drzwi za swym gosciem, a de Batz, ktory widocznie znal juz droge, przeszedl z waskiego korytarza wprost do pokoju. H~eron, postawiwszy latarnie na ziemi, pospieszyl za nim.
Rozdzial VI. Agent komitetu
Byla to waska, duszna izba o jednym okratowanym oknie, wychodzacym na podworze. Kopcaca lampa zwieszala sie na lancuchu z brudnego sufitu, a w rogu maly zelazny piecyk wydzielal raczej nieprzyjemny swad niz cieplo.
Nie bylo prawie wcale mebli: dwa lub trzy krzesla, stol zawalony papierami i otwarta szafa, przedstawiajaca widok dziwnej zbieraniny przeroznych przedmiotow – zwitki papierow, rondel, kawalek zimnej kielbasy i dwa pistolety. Kleby dymu unosily sie w powietrzu wraz z zapachem kopcacej lampy i wilgoci. H~eron wskazal gosciowi krzeslo, sam usiadl i wsparl sie lokciami o stol. Wzial do reki krotka fajke odlozona widocznie na odglos dzwonka, pociagnal kilkakrotnie i rzekl krotko:
– O coz chodzi?
Tymczasem de Batz zrzucil plaszcz i kapelusz, polozyl je na plecionym krzesle i zajal miejsce kolo ognia. Zalozyl noge na noge i zaczal sie gladzic po lysej czaszce, nie spieszac sie widocznie z odpowiedzia. Zachowanie jego zdawalo sie dzialac na nerwy H~eronowi.
– O coz chodzi? – powtorzyl, uderzajac piescia w stol, aby zwrocic uwage przybysza – odezwij sie wreszcie! Czemu przychodzisz o tak poznej porze? Czy po to, aby mnie i siebie skompromitowac?
– Powoli, powoli, przyjacielu – odpowiedzial de Batz filozoficznie – nie trac czasu na prozne slowa. Czy przychodzilem kiedy do ciebie bez potrzeby? Czy miales kiedy powod do uskarzania sie na mnie?
– Wizyty twoje beda w przyszlosci jeszcze kosztowniejsze, moj drogi, mam obecnie wieksza wladze – zamruczal H~eron.
– Wiem o tym – odparl de Batz – nowe prawo. Mozesz zaskarzyc kogo zechcesz, poszukiwac i skazywac kogo chcesz i wysylac przed trybunal, nie dajac najmniejszej nadziei ratunku – wiem.
– Czy po to przyszedles w nocy do mnie, aby mi to wszystko opowiedziec? – zaperzyl sie H~eron.
– Nie. Przyszedlem tak pozno, gdyz przypuszczam, ze w przyszlosci ty i twoi powiernicy bedziecie tak zajeci przez caly dzien polowaniem dla gilotyny, ze tylko nocne godziny pozostana dla przyjaciol. Widzialem cie przed kilkoma godzinami w teatrze, wiec mialem nadzieje, ze jeszcze sie nie polozyles.
– Dobrze, a czego zadasz?
– Raczej, powiedzmy, czego ty zadasz, obywatelu H~eronie?
– Za co?
– Za moja ciagla swobode dzialania za twoimi plecami.
H~eron odsunal naglym ruchem krzeslo i zaczal przechadzac sie po pokoju wielkimi krokami. Spogladal piorunujacym wzrokiem na de Batza, przypatrujacego sie z pochylona na bok glowa przymruzonymi oczyma spokojnie temu nieludzkiemu potworowi, ktory otrzymal tego dnia nieograniczona wladze nad tysiacami istot ludzkich.
H~eron byl jednym z tych mezczyzn, ktorzy sa niepokazni pomimo wysokiego wzrostu. Glowe mial mala, waska, wlosy spadajace w nieladzie na czolo, plecy kablakowate, a nogi dlugie, kosciste, zgiete w kolanach jak u spracowanego konia. Zapadniete policzki i duze wylupiaste oczy o okrutnym wyrazie stanowily dziwna sprzecznosc z miekkim ksztaltem ust o czerwonych pelnych wargach i niklym podbrodku.
Nawet w tej chwili, gdy patrzyl na de Batza, chciwosc i okrucienstwo staczaly w nim zacieta walke, ktorej wynik zawsze jest niepewny u ludzi tego pokroju, co on.
– Nie wiem, czy w dalszym ciagu bede mial z toba do czynienia. Jestes obmierzla sztuka, ktora dosyc juz narzucala sie komitetowi bezpieczenstwa publicznego przez przeszlo dwa lata. Chcialbym z przyjemnoscia zmiazdzyc cie raz na zawsze jak uprzykrzona muche.
– Z przyjemnoscia, nie watpie o tym, ale bardzo byloby to niepraktyczne z twojej strony – odparl zimno de Batz. – Otrzymasz trzydziesci piec liwrow za moja glowe, a ja ofiaruje ci dziesiec razy wiecej za moja wolnosc dzialania.
– Wiem, ale ta gra staje sie zbyt niebezpieczna.
– Czemu? Jestem bardzo malo wymagajacy. Zadam niewiele: nie puszczaj swej sfory na moj trop…
– Masz zbyt wielu sprzymierzencow…
– Nie chodzi mi wcale o nich – nie susze sobie glowy o ich bezpieczenstwo, niech sami sobie radza.
– Ale ile razy zlowimy ktorego z nich, moga ciebie wydac w sadzie.
– W czasie tortur, wiem – dodal de Batz spokojnie, wyciagajac nad ogniem ospowate rece. – Uzywacie teraz tortur w sadzie, prawda, przyjacielu? Ty z twoim poplecznikiem prokuratorem zaprowadziliscie wszystko, co tylko pieklo wymyslic moze.
– Co ci do tego? – rzekl H~eron szorstko.
– Alez nic a nic, naturalnie! Chcialem ci nawet zaofiarowac trzy tysiace piecset liwrow z obietnica, ze wiecej nie bede sie juz zajmowal tym, co sie dzieje w murach wiezienia.
– Trzy tysiace piecset liwrow! – zawolal H~eron z takim zdumieniem, ze nawet jego oczy stracily blysk okrucienstw, przybierajac wyraz najwyzszej chciwosci.
– Dwa male zera, dodane do trzydziestu pieciu, ktory otrzymalbys za moja glowe – rzekl de Batz, i jakby od niechcenia reka jego wsunela sie do kieszeni plaszcza. – Nie mieszaj sie do moich spraw przez trzy tygodnie, a pieniadze beda twoje.
Zapadlo milczenie. Przez waskie, zakratowane okno srebrzyste promienie ksiezyca walczyly z zoltym swiatlem lampy oliwnej, oswiecajac blada twarz agenta komitetu, w ktorego duszy toczyla sie walka miedzy okrucienstwem a chciwoscia.
– A wiec, czy zalatwimy interes? – spytal w koncu de Batz, swym miodowym glosem, na wpol wyciagajac kuszacy zwoj papierkow. – Daj mi tylko zwykle pokwitowanie, a pieniadze beda twoje.
H~eron mruknal zawistnie:
– To niebezpieczna zabawka, mowie ci. Pokwitowanie wpadnie w niepowolane rece i znajda sie ni stad ni zowad pod gilotyna.
– Pokwitowanie moze wpasc jedynie w rece sprzymierzonych – odparl Gaskonczyk – bo nawet jezeli mnie zaaresztuja, to i w tym wypadku dostanie sie do rak agenta komitetu, ktoremu na imie H~eron. Musisz ryzykowac, przyjacielu – przeciez i ja czynie to samo.
H~eron wahal sie jeszcze przez chwile. De Batz sledzil go spode lba. Niejednego juz z tych patriotow wyprobowal w ten sposob i zawsze austriackie pieniadze przewazaly na szali.
Monarchistyczny konspirator nie lubil narazac wlasnej osoby, ale tu pewien byl wyniku. Patrzyl na H~erona, usmiechajac sie z zadowoleniem.
– Dobrze – rzekl w koncu glowny agent. – Wezme pieniadze, ale pod jednym warunkiem.
– A tym jest?…
– Ze nie bedziesz sie wtracal do malego Kapeta.
– Do delfina?
– Wszystko mi jedno, jak go nazywasz – odparl H~eron, zblizajac sie do de Batza i patrzac na niego z gory z nietajona nienawiscia. – Nazwij, jak chcesz te mala zmije, ale pozostaw ja w spokoju.
– To znaczy, ze chcecie go po prostu zabic… A w jaki sposob mam temu zapobiec?
– Ty i twoi sprzymierzency wciaz spiskujecie, aby go wykrasc. To sie nie uda. Mowie wam, ze sie to nie uda. Gdyby ten dzieciak znikl z wiezienia, bylbym czlowiekiem straconym. Robespierre mowil mi to nieraz. Dlatego tez zostaw go, nie wtracaj sie do niego, bo inaczej nie rusze palcem dla ciebie, a w dodatku postaram sie, zeby raz z toba skonczyc.