mu twarz i splywala po oczach i policzkach. Strzasnal z siebie strumienie wody i z wyrazem dobrotliwej poblazliwosci spojrzal na swego wroga, ktory wyczerpany wysilkiem, upadl na krzeslo. Wyciagnal chustke i spokojnie wytarl nia twarz.

– Nie trafiles tak celnie – jak to dawniej bywalo, sir Percy – rzekl drwiaco.

– Widocznie nie, panie.

Mowil z trudem i wygladal na czlowieka pol przytomnego. Przymknal oczy i odrzucil w tyl glowe na wysoka porecz krzesla.

Chauvelina ogarnal strach, ze zamiast rozniecic gasnaca iskre zycia w swym przeciwniku, zadal mu smiertelny cios. Przerazony pobiegl do otwartych drzwi, prowadzacych do sasiedniej izby.

– Wodki, predko! – krzyknal.

H~eron, zbudzony nagle ze swej drzemki, podniosl glowe, spuscil na ziemie dlugie nogi i spytal:

– Co sie stalo?

– Wodki! – powtorzyl niecierpliwie Chauvelin – wiezien zemdlal…

H~eron wzruszyl ramionami.

– Bedziesz go cucil wodka?

– Ja moze nie, ale ty z pewnoscia, obywatelu H~eronie – warknal Chauvelin – bo jezeli tego nie uczynisz, umrze za godzine.

– Do wszystkich diablow! – krzyknal H~eron – zabiles go! Ty glupcze!

Zerwal sie z miejsca, trzesac sie na calym ciele, oszalaly z gniewu; przeklinajac na prawo i na lewo, przecisnal sie przez gromade zolnierzy, grajacych w kosci lub w karty. Ustepowali mu z trwogi w poplochu, gdyz nie bylo bezpiecznie draznic obywatela H~erona, gdy byl rozgniewany.

H~eron podniosl zelazna sztabe, bez ceremonii odsunal na bok swego kolege i wpadl do celi. Chauvelin, nie zwazajac na prostackie zachowanie sie glownego agenta, poszedl za nim.

Staneli na srodku pokoju. H~eron zwrocil sie szorstko do przyjaciela.

– Mowiles, ze umrze za godzine.

Chauvelin wzruszyl ramionami.

– Na razie rzeczywiscie nie wyglada na to – rzekl sucho.

Blakeney siedzial wedle swego zwyczaju z reka wyciagnieta na stole, druga spoczywala mu na kolanach. Cien usmiechu igral znow na jego twarzy.

– Nie za godzine, obywatelu H~eronie, nawet nie za dwie…

– Jestes szalencem – zachnal sie H~eron. – Miales juz siedemnascie dni tej zabawy, czy jeszcze ci nie dosyc?

– W zupelnosci, drogi przyjacielu – odparl Blakeney silniejszym glosem.

– Siedemnascie dni – powtorzyl tamten, kiwajac rozwichrzona czupryna – przyszedles tu drugiego, a dzis mamy dziewietnastego…

– Dziewietnastego? – zastanowil sie sir Percy – a jaka to data w jezyku chrzescijanskim?

– Siodmego lutego, do uslug twoich, sir Percy – odparl spokojnie Chauvelin.

– Dziekuje, sir, w tej przekletej norze traci sie rachube czasu.

Chauvelin, w przeciwienstwie do swego prostackiego kolegi, pilnie sledzil wieznia. Spostrzegl w nim nieuchwytna, subtelna zmiane zaszla widocznie wskutek ostatniego wysilku. Na pierwszy rzut oka postawa Blakeney'a byla wciaz ta sama: glowe mial podniesiona, oczy wpatrzone w nieuchwytna dal; ale wyraz przygnebienia i zmeczenia spotegowal sie wkolo podkrazonych oczu. Bystremu dyplomacie zdawalo sie, ze sila zywotna, nieugieta wola i owa nadprzyrodzona potega, ktore przed chwila jeszcze wywolywaly w nim tak wielki podziw, slably powoli. Blakeney spojrzal na niego.

Serce Chauvelina zadrgalo radoscia. Ironiczny jego usmiech przywital to znekane spojrzenie. Przyszla na niego wreszcie kolej drwin i zartow, gdyz zblizal sie koniec, nieunikniony koniec, dla ktorego pracowal, knul i wprawial swe serce do szatanskiego okrucienstwa. Nastepowal powoli upadek duszy z zawrotnych wyzyn ofiary i poswiecenia, na ktorych usilowala utrzymac sie przez pewien czas, poki cialo i wola nie ulegly i nie runely w przepasc nieuniknionej hanby i upokorzenia.

Rozdzial II. Zlamany opor

Milczenie zapanowalo w czarnej celi. Dziki triumf gorzal w oczach Chauvelina i nawet H~eron ten rubaszny, prostacki parobek, zdawal sobie teraz sprawe z zaszlej u wieznia zmiany.

Blakeney westchnal ciezko i zniecheconym bezradnym ruchem wsparl lokcie na stole. Glowa opadla mu ciezko na piersi.

– Sames sobie winien, obywatelu – krzyknal H~eron – czemus czekal tak dlugo?

A gdy wiezien nie dawal odpowiedzi, tylko patrzyl na obu mezczyzn blednymi oczyma, Chauvelin rzekl spokojnie:

– Wiecej niz dwa tygodnie straciles na bezcelowym uporze, sir Percy, ale szczesliwym trafem nie jest jeszcze za pozno.

– Kapet? – nastawal H~eron – powiedz nam, gdzie Kapet?

Przechylil sie przez stol. Oczy plonely mu krwawo, a glos drzal z podniecenia.

– Przestancie mnie dreczyc… – szepnal wiezien tak slabym glosem, ze oprawcy musieli natezyc sluch. – Pozwolcie mi spac i odpoczac.

– Cisza grobowa zapanuje wkolo ciebie – odparl Chauvelin szorstko – jezeli przemowisz. Gdzie Kapet?

– Nie moge wam wytlumaczyc… za daleka droga…

– Coz z tego?

– Zaprowadze was do Kapeta, jezeli pozwolicie mi odpoczac.

– Nie potrzebujemy, bys nas prowadzil – warknal H~eron. – Powiedz nam, gdzie Kapet, a damy sobie sami rade.

– Mowie wam, ze nie moge. Droga zanadto zawila, zbyt odlegla od glownego traktu; tylko moi przyjaciele i ja znamy miejsce, gdzie sie ukrywa.

Znow cien smierci przeszedl po twarzy wieznia; glowa jego runela na porecz krzesla.

– Umrze, zanim cos wygada – mruknal Chauvelin. – Masz zwykle przy sobie wodke, obywatelu H~eronie.

Glowny agent zrozumial, ze nie bylo czasu do stracenia. Mialby umrzec w chwili poddania sie?

Wyciagnal flaszke z kieszeni plaszcza i przytknal ja do ust Blakeney'a.

– Podly napoj – szepnal slabo wiezien. – Zemdleje predzej, niz wypije te lure.

– Kapet, gdzie Kapet? – powtarzal wciaz natarczywie H~eron.

– Sto, dwiescie, trzysta mil stad. Dam znac jednemu z czlonkow ligi, a on skomunikuje sie z towarzyszami. Musze sie przygotowac – tlumaczyl Blakeney. H~eron zaklal glosno.

– Gdzie Kapet? Powiedz nam, gdzie Kapet, inaczej…

Jak rozjuszony tygrys, ktoremu wydarto zdobycz, zerwal sie i bylby na pewno zamknal na wieki usta, posiadajace cenna tajemnice, gdyby Chauvelin nie byl zawczasu uchwycil go za reke.

– Co robisz, obywatelu, co robisz? – krzyknal rozkazujaco. – Nazwales mnie szalencem przed chwila, gdy myslales, ze zabilem wieznia. Musimy najpierw wydobyc z niego sekret, potem niech sobie umiera.

– Dobrze, ale nie w tej przekletej norze – jeknal Blakeney.

– Na gilotynie, jezeli odpowiesz na nasze pytania – wrzasnal H~eron, ktorego wscieklosc ponosila, a jezeli bedziesz milczal, to umrzesz z glodu tu, w tej dziurze! Tak, z glodu! – zawyl, odslaniajac rzad duzych, wyszczerbionych zebow, jak u kundla. – Kaze zamurowac dzis jeszcze drzwi i zadna istota zyjaca nie przejdzie tego progu, dopoki twe cialo nie zgnije i szczury go nie rozszarpia.

Wiezien podniosl znow glowe, dreszcz wstrzasnal jego cialem, jak gdyby pod wplywem febry; zwrocil na swego przesladowce szkliste, pelne trwogi wejrzenie.

– Chce umrzec na otwartym powietrzu, a nie w tej dziurze – szepnal.

– W takim razie powiedz nam, gdzie Kapet.

– Nie moge – Bog mi swiadkiem. Ale zaprowadze was do niego, przysiegam. Kaze moim towarzyszom wydac Kapeta. Czy myslicie, ze nie chcialbym powiedziec wam prawdy, gdybym tylko mogl?

Вы читаете Eldorado
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату