– Jutro tez bedzie slonce! – stwierdzil pan Quarendon schodzac ku nim z pokladu. – Panie siedza na lezakach kolo rufy i prosza o sok grapefruitowy, jeden z lodem i z odrobina ginu, a drugi bez lodu i bez ginu.
– Tak, prosze pana.
Wyjal spod lady srebrzysta tace i postawil na niej dwie szklanki. Joe lekko tracil Parkera lokciem wskazujac oczyma dlugi stolik pod oknem.
Podeszli. Alex nalozyl sobie piramide rozowych krewetek i dwie czubate, duze lyzki kawioru.
– Czy wiesz, Ben, – powiedzial polglosem – ze urodzilem sie z dusza sprzedajnej baletnicy? Nie oparlbym sie zadnemu wielbicielowi, ktory zapraszalby mnie na kolacyjki z wielka, krysztalowa miska kawioru widoczna juz z daleka posrodku stolu.
– Mezczyzna, ktory lubi kawior, ma nieco prostszy sposob zdobywania go – mruknal Parker, – Wystarczy, gdy zarabia odpowiednia ilosc pieniedzy, zeby go sobie kupic w dowolnej ilosci, a pozniej zamknac sie w gabinecie i jesc.
Joe potrzasnal glowa.
– Byloby to w bardzo zlym tonie – powiedzial ze smutkiem. – Takich rzeczy po prostu nie robi sie, niestety. Sam nie wiem dlaczego.
– O jakich zbrodniach, czy grzechach rozmawiacie panowie przyciszonym glosem? – zapytal ich z dala Quarendon.
– O grzechu obzarstwa – powiedzial Parker. Quarendon uniosl ramiona ku niebu.
– Ktoz z nas bylby bez winy!… Co mi przypomina, ze doktor Harcroft na szczescie siedzi nadal w kabinie sternika i wypytuje naszego dzielnego kapitana o tajemnice zeglugi jachtem po pelnym morzu. Marze o tym, zeby zjesc porzadna porcje kawioru, a gdyby tu byl, nie odwazylbym sie – podszedl predko do stolu. – W zamku kolacja takze bedzie zimna, bo odprawiamy sluzbe wczesnie. Wiec lepiej wzmocnic sie tu troche…
I nalozyl sobie na talerzyk potezna porcje kawioru, a pozniej dokladnie wycisnal na nia polowe cytryny starajac sie nie ominac ani jednego ziarenka.
XIII “Czy znajdzie mnie pan?”
Alex szybko zawiazal muszke, wygladzil gors koszuli i perlowa kamizelke, a pozniej siegnal po zakiet przewieszony przez porecz krzesla, wlozyl go i ruszyl w kierunku miniaturowej lazienki, gdzie bylo lustro.
Przyjrzal sie sobie krytycznie, strzepnal palcami pylek z ramienia i wrocil do pokoju. Spojrzal na zegarek. Jeszcze pol godziny. O osmej wszyscy powinni zebrac sie w sieni zamkowej.
Podszedl do okna. Za potezna krata dostrzegl morze, spokojne, ale juz nie tak gladkie jak podczas popoludniowej wycieczki jachtem.
Odwrocil sie i ruszyl ku drzwiom. Korytarz byl pusty. Goscie Amandy Judd i QUARENDON PRESS najwyrazniej przebierali sie jeszcze w wieczorowe stroje albo nie mieli ochoty do przechadzania sie po zamku. Bylo widno, gdyz zaplonely juz, nieco zbyt mocne i nieco zbyt zlociste, elektryczne swieczniki rozmieszczone w regularnych odstepach pod stropem korytarza. W ich blasku dostrzegl wielki stary sztych w ciemnych ramach, wiszacy pomiedzy jego pokojem, a drzwiami Dorothy Ormsby. Zblizyl sie i spojrzal. Stary, pelen rozpaczy czlowiek o bialych, rozwianych wlosach trzymal na kolanach cialo umarlej dziewczyny. Otoczony byl wspartymi na wloczniach ludzmi w zbrojach, ktorzy zdawali sie dzielic jego smutek… U stop tej grupy lezala inna martwa kobieta, na ktora nikt nie zwracal uwagi. W glebi pacholkowie niesli cialo mezczyzny, za nimi rozciagal sie krajobraz: mroczne wzgorze i sklebione chmury gnane wichrem. Pod sztychem biegl zatarty napis:
SHAKESPEARE
Krol Lear.
Akt V. Scena III.
LEAR:
Nizej byla nakreslona pieknym kaligraficznym pismem notka stwierdzajaca, ze sztych ten odbili bracia John i Josiah Boydell dnia i sierpnia 1792 roku, a narysowal go i wyryl Fran Legat.
Joe patrzyl przez chwile, pozniej ruszyl dalej, minal drzwi Dorothy Ormsby i wylot prowadzacych w dol schodow wraz z podestem okolonym stara debowa balustrada.
Skrecil w lewo. Karta na pierwszych drzwiach glosila, ze jest to pokoj pani ALEXANDRY WARDELL… Na scianie przed nastepnymi drzwiami wisial drugi sztych, najwyrazniej wyryty ta sama reka, co pierwszy. Nad otwartym grobem stal mlody czlowiek trzymajacy czaszke. Hamlet. I nastepne drzwi, JORDAN KEDGE, nastepny sztych: okryty zbroja czlowiek z mieczem w dloni stojacy posrod martwych, splatanych cial ludzi i koni… ktorys z krolow… Nastepne drzwi, karta: LORD FREDERICK REDLAND.
Jeszcze jeden zakret korytarza. Joe podszedl do uchylonego okna, wychodzacego na dziedziniec i wyjrzal na tyle, na ile pozwalala, krata.
Naprzeciw niego i po obu stronach plonely za szybami swieczniki, a w dole mrok powoli ogarnial kamienna powierzchnie dziedzinca. Palila sie tam tylko jedna slaba latarnia. Joe dostrzegl, ze cos poruszylo sie w miejscu, na ktore patrzyl. Przylgnal twarza do kraty.
Pies przeszedl leniwie przez srodek dziedzinca i usiadl przed jasna, zbita ze swiezych desek, wielka buda. Drugi pies wysunal z niej glowe i skryl sie.
Alex ponownie skrecil w prawo. Na drzwiach karta: AMANDA JUDD… Znow sztych: rosly, ciemnolicy mezczyzna w ozdobionym klejnotami turbanie, pochylony nad kobieta spiaca w szerokim lozu… Othello… Nastepne drzwi: FRANK TYLER… jeszcze jeden sztych na scianie korytarza i nowe drzwi: Dr CECIL HARCROFT.
I jeszcze jeden zakret, ale za nim byly pozbawione kanty drzwi prowadzace do wielkiej komnaty. Zatrzymal sie przed nimi i znow zerknal na zegarek. Jeszcze dwadziescia piec minut.
Wszedl i zamknal drzwi za soba. Podszedl do wielkiego otworu kominka, obrzezonego plytami z czarnego granitu. Polozono je chyba przed wiekami podczas budowy zamku i jak sie wydawalo, nikt nigdy nie probowal dokonac tu jakichkolwiek zmian. Wewnatrz widac bylo spietrzone krotkie, suche szczapy, a nad nimi wielki czarny garnek zawieszony na zelaznym poziomym precie wspartym na dwoch rozwidlonych, wysokich podporach.
Joe skrzywil sie lekko, Nie lubil tego rodzaju inscenizacji. Niczego tu przeciez nie gotowano od stuleci. Zerknal na wiszacy nad kominkiem portret Ewy De Vere, odwrocil sie powoli i ruszyl ku polkom z ksiegami, ale nagle skrecil w strone drzwiczek prowadzacych ku wiezy. Slonce zachodzilo wlasnie i z pewnoscia zblizala sie burza. Czul ja w kosciach. Widok z wiezy mogl byc piekny, a przynajmniej powinien byc.
Wydostal sie na krecone schody i ruszyl w gore. Kiedy znalazl sie na szczycie, cieply podmuch wiatru owional go i ucichl nagle. Joe podszedl do obramowania. Na polnocy niebo bylo mroczne, chociaz ostatnie promienie slonca kladly sie na powierzchnie morza i czerwienily zbocza dalekich wzgorz. Wkrotce znikna. A zaraz potem przyjda razem: burza, przyplyw i noc.
Alex przeszedl kilka krokow wzdluz obramowania i wychylil sie. Grobla nadal byla widoczna, ale wydawalo sie, ze morze zblizylo sie ku niej. Male fale wspinaly sie po skalistych krawedziach, ale nie siegaly jeszcze jej powierzchni.
Joe cofnal sie i ruszyl ku schodom, raz jeszcze spojrzawszy ku polnocy. W tej samej chwili wielki, bardzo daleki blask ogarnal polnocny widnokrag i zgasl cicho.
Alex stal przez chwile wytezajac sluch, ale glos gromu nie dobiegl do wiezy. Burza byla jeszcze daleko nad Walia. Przelecial nowy podmuch wiatru.
Ruszyl ku wylotowi schodow i zatrzymal sie spogladajac na stalowa klape. Wszyscy byli dzis tak zajeci, ze moga o niej zapomniec, kiedy przyjdzie ulewa… jesli przyjdzie, oczywiscie.
Zdecydowal sie, uniosl klape i schodzac opuscil ja z wolna na otwor wylotu schodow. Pasowala dokladnie i opadla prawie bezszelestnie. Dostrzegl w niej waska zasuwe i pchnal ja lekko. Weszla gladko w otwor wyzlobiony w kamieniu… Wieza byla zamknieta.