Troy – w ciagu dwudziestu lat Kreol musial wykonczyc tylu najemnych zabojcow, ze starczyloby ich na niewielka armie. Byly wsrod nich najrozmaitsze istoty – od zwyklych ludzi po potezne demony. Artod i Artedian szczegolnie dobrze zapamietali Zom-Hokob – wstretnego stwora, podobnego do znieksztalconego kalmara wielkosci czterech sloni. Jak Troyowi udalo sie dogadac z tym potworem, nie wiadomo, ale w zeszlym roku wyszedl z Eufratu i ladem doszedl do samego Ur. Gigant walil w mur obronny prawie dwie doby, a w tym czasie Kreol wylewal na niego setki niszczacych zaklec. To, co w koncu zostalo z potwora, mozna bylo zmiescic w pudelku.
Ale wszystko to byly zwykle, codzienne problemy – Kreol i bez Troya mial dosc wrogow, przy czym nie wszyscy z nich byli ludzmi. Demon Eligor, na przyklad, nabral zwyczaju pojawiania sie w palacu bez zaproszenia raz lub dwa razy w miesiacu, zeby przypomniec o jakiejs starej umowie. Za kazdym razem po takiej wizycie Pierwszy Mag wsciekal sie i niszczyl meble, a potem dlugo bil glowa w sciane, a jego twarz wyrazala bezsilna zlosc.
Dzis Kreol rowniez mial goscia, ale tym razem milego. Mag, ubrany w hartowana tunike i turkusowy plaszcz, z ogromna skorzana torba wiszaca jak zwykle na lewym ramieniu, spacerowal po murach w towarzystwie czarujacej jasnowlosej damy w snieznobialej szacie. Jej glos brzmial jak piekna muzyka, a smiech – jak brzeczenie dzwoneczkow. Widac bylo, ze nie jest zwykla smiertelniczka – chociazby dlatego, ze weszla nie przez brame, a po prostu pojawila sie znikad.
Dwojce tej stale towarzyszyl „ogon” w postaci osobistego dzinna pana – Hubaksisa. Cala sluzba nie przestawala sie dziwic, jak pan moze znosic takie nadete
– Posluchaj swego dzinna, moj przyjacielu – doradzila dama dzwiecznym glosem, czule usmiechajac sie do mrocznego starca. – Jego pomysl to nasza jedyna nadzieja.
– Opuscic Sumer?! – zazgrzytal zebami mag. – Porzucic funkcje Pierwszego? Zostawic moja Gildie? Moj palac? Wszystko, co mam? Najpiekniejsza, oszalalas!
Ochroniarze, slyszac kazde slowo, zaczeli z oburzeniem przewiercac wzrokiem plecy pana. Kreol byl calkowicie pozbawiony taktu – nawet z imperatorem rozmawial tak, jakby ten byl jednym z jego niewolnikow. A co najdziwniejsze, Najjasniejszy Lugalbanda znosil to! Mlody monarcha, ktory zajal miejsce ojca nie dalej niz w zeszlym roku, odnosil sie do Pierwszego Maga z niebywala cierpliwoscia, uwazajac, ze co prawda zglupial na starosc, ale kiedys wyswiadczyl tronowi Sumeru kilka przyslug. O ile w drugiej sprawie mial racje, o tyle w pierwszej mylil sie calkowicie…
– To ty oszalales. – Przepiekna dama cierpliwie pokiwala glowa. – Jesli nie posluchasz mojej rady, juz niedlugo nie bedziesz mial ani palacu, ani Gildii. Czepiajac sie tych zludnych dobr, ryzykujesz utrata najwazniejszego! Jestes juz niemlody, moj przyjacielu, a umowa, ktora tak niebacznie zawarles, dokladnie…
– Pamietam! – zazgrzytal zebami Kreol. – O Potezny Toporze, bardzo dobrze pamietam… Nie ma godziny, bym tego nie wspominal! Ale musi byc jakies inne wyjscie!
– Nie ma – odparla kobieta bezlitosnie. – A co z nasza umowa? A moze sie rozmysliles?
– Rozmyslilem?! Ja sie rozmyslilem?! – parsknal starzec. – Najpiekniejsza, nie zrezygnuje z tego planu, nawet jesli zaproponuja mi posade ibn Shaggatha!
– No i…? – popatrzyla na niego z kpina.
– No wlasnie! Jak mam TO osiagnac, jesli usne na sto ekcji*?! [*ekcja – szescdziesiat lat (przyp. autora)]
– A jak masz zamiar osiagnac to teraz? – zlosliwie usmiechnela sie rozmowczyni maga.
Kreol z mrocznym wyrazem twarzy pogladzil kedzierzawa brode. Wygladalo na to, ze nie robil jeszcze zadnych planow – w koncu najwazniejsze jest zaczac, a reszta w rekach bogow.
– Uwierz mi, przyjacielu, ze teraz nie mamy najmniejszej nawet szansy. Co mozesz przeciwstawic obecnemu Lengowi? Armie imperatora? A czy mlody Lugalbanda pozwoli wyslac swoich zolnierzy nie wiadomo gdzie, tylko w imie twojej ambicji? Gildie magow? Wiekszosc jej czlonkow to albo mlodzieniaszkowie, ktorzy jeszcze niewiele potrafia, albo zgrzybiali, zdziecinniali starcy. Nie ma wsrod nich nikogo, kto choc czesciowo by ci dorownywal, a ci nieliczni, ktorzy moga stawic ci czola… na przyklad, ten Troy…
– Troy?! – Kreol wrzasnal tak, ze przestraszeni ochroniarze odsuneli sie. Zazwyczaj po takim krzyku nastepowal wybuch niekontrolowanej magii. Jednak nieznajoma wcale sie nie przestraszyla; bez wzgledu na to, kim byla, Kreol nie budzil w niej strachu. – Lepiej niech mnie zjedza Stwory z Lengu niz mialbym pracowac z tym pomiotem robaka i hieny! Dzielic sie z NIM?!
– Sam widzisz, moj przyjacielu? A z iloma innymi,
Kreol zmarszczyl brwi, rozmyslal przez chwile, a potem westchnal ze smutkiem.
– He-Kel i Szamszuddin nie zyja. Hiro rozstal sie z tym swiatem, Mei’Knoni zaprzedala dusze Lengowi. Poza nimi nie ma w tej przekletej Gildii nikogo, komu bym ufal…
– Jak w takim razie zamierzasz dzialac? Moze dogadasz sie z dzinnami? Wielki Chan ostrzy sobie na ciebie zeby od czasu, gdy porwales mu to nedzne nic, przez pomylke zwane dzinnem…
Uslyszawszy ostatnie zdanie, Hubaksis fuknal obrazony, ale nie osmielil sie zaprotestowac. Co wiecej – podfrunal wyzej, a potem calkiem zniknal w bezchmurnym niebie. Kreol niezbyt lubil, gdy dzinn podsluchiwal jego rozmowy z tym akurat gosciem.
– Myslalem o umowie z Hwitaczi… – ostroznie zauwazyl Kreol.
– Tego tylko brakowalo! To jakbys zamienil hiene na lwa! Hwitaczi nic nie obchodzi nasz swiat, ale jest teraz silny jak nigdy! Jesli ich zaprosisz, najpierw zjedza Leng, a nas – na deser! Jak myslisz, co dostaniemy ty i ja, gdy przez Leng przetoczy sie Zielony Ogien?
– Przeciez Marduk jakos dal rade? – zmruzyl oczy Kreol.
– Niestety, nie jestes Mardukiem – usmiechnela sie rozmowczyni ironicznie. – Marduk byl Najwyzszym, a ty jestes tylko arcymagiem. Marduk mial piecdziesiat Emblematow, a ty masz tylko zalosnego dzinna. Marduk mial ogromna armie, a ty jedynie niewielki oddzial strazy i garstke poslusznych ci demonow. Mardukiem opiekowali sie wszyscy bogowie Dziewieciu Niebios, a tobie pomagam tylko ja.
Kreol poczul sie, jakby ktos mu naplul w twarz. Bezsilnie zgrzytnal zebami, nie smiejac podniesc oczu na te, ktora nazywal Najpiekniejsza.
– Chcesz przez to powiedziec… – wykrztusil z trudem -…ze gdy minie sto ekcji, bede mial to wszystko? Ciekawe, skad?
– Oczywiscie, ze nie – usmiechnela sie dama. – Ale, po pierwsze, uwolnisz sie od kontraktu z Lengiem. To pierwszy plus. Po drugie, tak dlugi sen zrobi dobrze twojemu cialu, umyslowi, a nawet duszy – szczerze mowiac, teraz calkiem mi sie nie podobasz.
– A to dlaczego?! – natychmiast wyszczerzyl sie Kreol.
– Za szybko sie denerwujesz. Zbytnia wybuchowosc jest szkodliwa – ostro wytknela mu rozmowczyni. – A smierc i zmartwychwstanie oczyszczaja dusze – ktoz moze to wiedziec lepiej ode mnie? Ale cala te zawieruche rozpoczelam przede wszystkim dlatego, ze Leng jest teraz za silny. Odkad moj… Marduk zapieczetowal przejscie, Azatoth i pozostali bardzo oslabli, ale ciagle jeszcze pozostalo wiele z ich poprzedniej mocy. Zbyt duzo jak na nas dwoje. Caly czas robia sie coraz slabsi, moj przyjacielu, coraz slabsi. Powoli, ale nieodwracalnie. Niestety, jestes smiertelny, nie sadze, by udalo ci sie dozyc czasow, gdy oslabna na tyle, bysmy mogli rzucic im wyzwanie. Ale jesli postapisz zgodnie z rada swego dzinna… Musze przyznac, ze czasem nawet takie
Kreol zamyslil sie gleboko. Wcale nie chcial porzucac wszystkiego, co zgromadzil tutaj przez dziewiecdziesiat lat. Szachszanor, palac jego ojcow, chociaz czterokrotnie odbudowywany od podstaw, byl jednak jego prawdziwym domem. Kreol urodzil sie w nim i wychowal, przezyl tu wiele lat.
– Sto ekcji… To dlugo… – westchnal.
– Nie sto, a tylko osiemdziesiat trzy – poprawila go dama. – Nie ma powodu, bys spal az tak dlugo – moze sie zdarzyc, ze przez ten czas umre nawet ja. Okres, wymieniony w twoim kontrakcie, jest w pelni wystarczajacy.
– Mimo wszystko, to bardzo dlugo. Swiat bardzo sie zmieni… Wszyscy, ktorych znam, umra… prawie wszyscy. Bede sam… calkiem sam…
– A dlaczego mialbys nie zabrac ze soba tego jednookiego stworzenia, ktore tak obrzydliwie sie slini, widzac