– Jasne, ze moge. Ale najpierw on sam musi sie do mnie zwrocic. Tego wymagaja przepisy.

– Wiec dlaczego on sie do ciebie nie zwraca?

– Bo to wariat – wyjasnil doktor Daneeka. – Musi byc wariatem, zeby nadal brac udzial w lotach bojowych, kiedy tyle razy ledwo uszedl z zyciem. Jasne, ze moge go zwolnic, tylko najpierw musi sie do mnie zwrocic.

– I to wystarczy, zeby go zwolnic?

– Wystarczy. Niech sie do mnie zwroci.

– I wtedy bedziesz mogl go zwolnic? – upewnil sie Yossarian.

– Nie. Wtedy nie bede mogl go zwolnic.

– Chcesz powiedziec, ze jest jakis kruczek?

– Jasne, ze jest kruczek – odpowiedzial doktor Daneeka. – Paragraf dwudziesty drugi. “Czlowiek, ktory chce sie zwolnic z dzialan bojowych, nie jest prawdziwym wariatem'.

Byl wiec tylko jeden kruczek – paragraf 22 – ktory stwierdzal, ze troska o wlasne zycie w obliczu realnego i bezposredniego zagrozenia jest dowodem zdrowia psychicznego. Orr byl wariatem i mogl byc zwolniony z lotow. Wystarczylo, zeby o to poprosil, ale gdyby to zrobil, nie bylby wariatem i musialby latac nadal. Orr bylby wariatem, gdyby chcial dalej latac i bylby normalny, gdyby nie chcial, ale bedac normalny musialby latac. Skoro latal, byl wariatem i mogl nie latac; ale gdyby nie chcial latac, bylby normalny i musialby latac. Yossarian byl wstrzasniety absolutna prostota dzialania paragrafu 22, czemu dal wyraz pelnym podziwu gwizdnieciem.

– Ten paragraf dwudziesty drugi to jest cos – zauwazyl.

– Bezbledna rzecz – zgodzil sie doktor Daneeka.

Yossarian widzial ow paragraf jasno w calej jego wirujacej racjonalnosci. Byla jakas eliptyczna precyzja w doskonalej symetrii jego czesci, pelnej wdzieku i wstrzasajacej zarazem, niczym w dobrym nowoczesnym malarstwie, i chwilami Yossarian watpil, czy widzi go rzeczywiscie, podobnie jak nigdy nie mial pewnosci, czy widzial kiedys dobre nowoczesne malarstwo albo te muszki w oczach Appleby'ego, o ktorych mowil Orr. Wlasciwie, jezeli chodzi o muszki w oczach Appleby'ego, to zdany byl calkowicie na slowo Orra.

– Ma muszki i basta – zapewnial Orr Yossariana po walce na piesci, ktora ten stoczyl z Applebym w klubie oficerskim – chociaz pewnie sam o tym nie wie. Dlatego wszystko widzi inaczej.

– Jak to mozliwe, ze on sam o tym nie wie? – dopytywal sie Yossarian.

– Nie wie, bo ma muszki w oczach – wyjasnial Orr z przesadna cierpliwoscia. – Jak moze zobaczyc, ze ma muszki w oczach, skoro ma muszki w oczach?

Bylo to wyjasnienie rownie logiczne jak kazde inne, Yossarian zas godzil sie tlumaczyc watpliwe sytuacje na korzysc Orra, poniewaz Orr mieszkajac nie w Nowym Jorku, czyli na wsi, wiedzial o cale niebo wiecej od Yossariana o zyciu dzikiej przyrody i poniewaz Orr, w odroznieniu od matki, ojca, siostry, brata, ciotki, wuja, tescia, nauczyciela, przywodcy duchowego, prawodawcy, sasiada i gazety Yossariana, nigdy dotychczas nie oklamal go w zadnej naprawde istotnej kwestii. Yossarian przez kilka dni medytowal w cichosci ducha nad ta nowa informacja na temat Appleby'ego, az wreszcie postanowil spelnic dobry uczynek i podzielic sie nia z Applebym.

– Appleby, czy wiesz, ze masz muszki w oczach? – szepnal uczynnie, kiedy mijali sie przy wejsciu do magazynu spadochronow w dniu cotygodniowego spacerowego lotu do Parmy.

– Co? – zareagowal gwaltownie Appleby, zbity z tropu tym, ze Yossarian w ogole sie do niego odezwal.

– Masz muszki w oczach – powtorzyl Yossarian. – Pewnie dlatego ich nie widzisz.

Appleby odsunal sie od Yossariana z wyrazem oszolomienia i wstretu, po czym zapadl w ponure milczenie az do chwili, gdy znalazl sie w jeepie obok Havermeyera na dlugiej, prostej drodze do namiotu odpraw, gdzie major Danby, ruchliwy szef sztabu grupy wezwal na wstepna odprawe wszystkich dowodcow kluczy wraz z bombardierami i nawigatorami. Appleby odezwal sie cicho, tak zeby nie slyszeli go kierowca i kapitan Black, wyciagniety z zamknietymi oczami na przednim siedzeniu jeepa.

– Havermeyer – zaczal Appleby niepewnie – czy ja mam muszki w oczach?

Havermeyer zamrugal zaskoczony.

– Okruszki? – spytal.

– Nie, muszki – uslyszal w odpowiedzi. Havermeyer znowu zamrugal.

– Muszki?

– W oczach.

– Zwariowales?

– To nie ja. To Yossarian zwariowal. Powiedz mi tylko, czy mam muszki w oczach, czy nie. Wal smialo. Potrafie zniesc prawde.

Havermeyer wrzucil do ust kolejna sezamke i zajrzal z bliska w oczy Appleby'ego.

– Nie widze zadnych muszek – oswiadczyl. Z piersi Appleby'ego wyrwalo sie potezne westchnienie ulgi. Havermeyer mial okruszki z sezamek na wargach, brodzie i policzkach.

– Masz okruszki z sezamek na twarzy – poinformowal go Appleby.

– Wole miec okruszki na twarzy niz muszki w oczach – zaripostowal Havermeyer.

Oficerowie z pozostalych bombowcow przyjechali ciezarowkami na odprawe ogolna, ktora odbyla sie pol godziny pozniej. Szeregowcy i podoficerowie, po trzech w kazdej zalodze, nie brali udzialu w odprawie. Odwozono ich bezposrednio na lotnisko, gdzie czekali wraz z obsluga naziemna, az przyjada oficerowie, odrzuca ze szczekiem klapy ciezarowek i nadejdzie czas, zeby wsiadac do samolotow i startowac.

Na stanowiskach w ksztalcie lizakow zaczynaly pracowac silniki, poczatkowo niechetnie, z oporami, potem coraz gladziej, az wreszcie samoloty ruszaly ociezale z miejsca i toczyly sie niezgrabnie po zwirowanym podlozu jak slepe, tepe, kalekie istoty, dopoki nie ustawily sie w kolejce na poczatku pasa startowego. Tam wzbijaly sie szybko jeden za drugim z narastajacym rykiem, formujac sie stopniowo w szyk nad pstrymi wierzcholkami drzew i krazac wokol lotniska ze stala predkoscia, poki nie wystartowaly wszystkie klucze po szesc samolotow, i wtedy dopiero ruszaly ponad modrymi wodami w pierwsza czesc swego lotu ku celom gdzies w polnocnych Wloszech lub we Francji. Bombowce nieustannie zwiekszaly wysokosc i zanim znalazly sie nad terytorium nieprzyjaciela, osiagaly pulap dziewieciu tysiecy stop. Za kazdym razem jednakowo zadziwiajace bylo wrazenie spokoju i calkowita cisza, zaklocana tylko przez probne serie z karabinow maszynowych, czyjas bezbarwna, sucha uwage w sluchawkach telefonu pokladowego i wreszcie przez przywracajacy poczucie rzeczywistosci meldunek bombardiera kazdego z samolotow, ze osiagneli punkt wyjsciowy i biora kurs na cel. Zawsze swiecilo slonce, zawsze czulo sie w gardle slaby ucisk spowodowany rozrzedzonym powietrzem.

B-25, na ktorych latali, byly to stateczne, solidne, szarozielone okrety powietrzne, szerokoskrzydle dwusilnikowe maszyny z podwojnym usterzeniem. Jedyna ich wada z punktu widzenia Yossariana bylo ciasne przejscie ze stanowiska bombardiera w pleksiglasowej kabinie dziobowej do najblizszego luku awaryjnego. Prowadzil tam waski, kwadratowy, zimny tunel wydrazony pod tablica przyrzadow i duzy chlop taki jak Yossarian ledwo mogl sie tamtedy przecisnac. Pyzaty nawigator, taki jak Aarfy z twarza jak ksiezyc, gadzimi oczkami i fajka, mial te same klopoty i Yossarian wypedzal go zawsze z kabiny, gdy tylko zblizali sie do celu, od ktorego dzielily ich teraz juz tylko minuty. Nastepowala chwila napiecia, chwila oczekiwania, w ktorej niczego sie nie sluchalo, na nic sie nie patrzylo i nic sie nie robilo; czekalo sie tylko, az dziala przeciwlotnicze tam w dole nastawia celowniki i zaczna dokladac wszelkich staran, aby ich wszystkich poslac na wieczny odpoczynek.

Tunel byl jedyna szansa ucieczki ze spadajacego samolotu, ale Yossarian przeklinal go pieniac sie z nienawisci, lzac go jako pulapke zastawiona na niego w ramach spisku na jego zycie. W kabinie przedniej B-25 bylo dosc miejsca na dodatkowy luk awaryjny, ale luku nie zrobiono. Byl natomiast tunel i od awantury, jaka zdarzyla sie podczas nalotu na Awinion, Yossarian nauczyl sie nienawidzic kazdego potwornie dlugiego cala korytarzyka, opozniajacego o bezcenne sekundy dotarcie do spadochronu, zbyt masywnego, zeby zabrac go ze soba do kabiny; potem dalsze sekundy dzielily go jeszcze od awaryjnego luku w podlodze, miedzy tylna czescia podwyzszonego pokladu a butami pozbawionego twarzy gornego strzelca. Yossarian pragnal z calego serca byc tam, dokad wypedzal Aarfy'ego; chcialby siedziec skulony na podlodze, na samej pokrywie awaryjnego luku, wewnatrz zbawczego igloo zbudowanego z dodatkowych kamizelek przeciwodlamkowych, ktore z radoscia wloklby ze soba, juz w uprzezy spadochronu, z jedna piescia zacisnieta na czerwonej raczce otwierajacej spadochron, z druga na dzwigni luku, ktory wyplulby go w powietrze w strone ziemi przy pierwszym sygnale katastrofy. Oto gdzie chcialby sie znajdowac, jesli juz w ogole musial tu byc, zamiast wisiec jak jakas cholerna zlota rybka w swoim cholernym eksponowanym akwarium, w czasie gdy ohydne czarne balwany wybuchow huczaly i przewalaly sie wokol niego, nad nim i pod nim w nadbiegajacej z dolu ogluszajacej, rwacej sie, fantasmagorycznej, kosmologicznej nawalnicy nienawisci, ktora osmalala, rzucala, wprawiala w wibracje, grzechotala, dziurawila i

Вы читаете Paragraf 22
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×