przed komisja dyscyplinarna za spiskowanie przeciwko dowodcom pododdzialow wyznaczonym przez porucznika Scheisskopfa. Clevinger madrzyl sie i rozrabial. Porucznik Scheisskopf wiedzial, ze Clevinger moze wywolac jeszcze wieksze zamieszanie, jesli sie go nie bedzie pilnowac. Dzisiaj podchorazowie, jutro moze to byc caly swiat. Clevinger byl inteligentny, a porucznik Scheisskopf zauwazyl, ze ludzie inteligentni bywaja czasem wcale sprytni. Tacy ludzie sa niebezpieczni i nawet ci podchorazowie, ktorzy zawdzieczali Clevingerowi swoje nowe stanowiska, z ochota obciazali go swymi zeznaniami. Sprawa Clevingera byla przesadzona. Brakowalo jedynie czegos, o co mozna by go oskarzyc.

Nie moglo to byc nic zwiazanego z defiladami, gdyz Clevinger traktowal je niemal tak samo powaznie jak porucznik Scheisskopf.

Zolnierze wychodzili na defilady co niedziela wczesnym popoludniem i ustawiali sie przed swoimi barakami po dwunastu w szeregu. Znekani kacem wlekli sie w noge na swoje miejsce na glownym placu defilad, gdzie stali bez ruchu godzine albo i dwie wraz z podchorazymi z pozostalych szescdziesieciu czy siedemdziesieciu eskadr, czekajac, az tylu ich zemdleje, ze mozna bedzie uznac cwiczenia za skonczone. Na skraju placu stal rzad karetek i zespoly wyszkolonych pielegniarzy z noszami i przenosnymi radiostacjami. Na dachach karetek czuwali obserwatorzy z lornetkami, a wyznaczony pisarz prowadzil ewidencje. Cala te faze operacji nadzorowal lekarz wojskowy z zamilowaniem do rachunkow, ktory mierzyl puls i sprawdzal prowadzacego dokumentacje pisarza. Gdy w karetkach zebrano juz odpowiednia liczbe zemdlonych, lekarz dawal znak kapelmistrzowi, zeby orkiestra zagrala do koncowej defilady. Eskadry maszerowaly jedna za druga przez plac, wykonywaly trudny skret wokol trybuny i maszerowaly z powrotem przez plac do barakow.

Kazda defilujaca eskadre oceniano, kiedy przechodzila przed trybuna, na ktorej siedzial w otoczeniu pozostalych oficerow nadety pulkownik z wielkim nastroszonym wasem. Najlepsza eskadra w kazdym skrzydle zdobywala calkowicie bezwartosciowy zolty proporczyk na patyku. Najlepsza eskadra w calej bazie zdobywala czerwony proporczyk na nieco dluzszym patyku, ktory mial jeszcze mniejsza wartosc, gdyz drzewce bylo ciezkie i trzeba bylo dzwigac je przez caly tydzien, dopoki jakas inna eskadra nie zdobyla go w nastepna niedziele. Yossarianowi sam pomysl nagradzania proporczykami wydawal sie absurdalny. Nie pociagalo to za soba zadnych pieniedzy, zadnych przywilejow klasowych. Podobnie jak medale olimpijskie i puchary tenisowe, oznaczaly one tylko, ze ich posiadacz zrobil najlepiej ze wszystkich cos, co nikomu nie przynioslo korzysci.

Same defilady wydawaly mu sie rownie absurdalne. Yossarian nie znosil defilad. Byly tak wojskowe. Nie znosil ogladania defilad, sluchania defilad, nie znosil korkow drogowych powodowanych przez defilady. Nie znosil, kiedy go zmuszano do brania w nich udzialu. Zycie podchorazego lotnictwa bylo i tak ciezkie, a tu jeszcze co niedziela w piekielnym skwarze poludnia musial udawac zolnierza, poniewaz stalo sie juz jasne, ze wojna nie skonczy sie, zanim ukoncza szkolenie. Byl to jedyny powod, dla ktorego Yossarian swego czasu zglosil sie na ochotnika do szkoly oficerskiej lotnictwa. Jako poborowy kwalifikujacy sie do takiej szkoly mial przed soba tygodnie oczekiwania na przydzial do szkoly, potem tygodnie nauki, zeby zostac bombardierem-nawigatorem, a potem dalsze tygodnie szkolenia operacyjnego przed wysianiem na front. Wydawalo sie nieprawdopodobne, aby wojna mogla trwac tak dlugo, gdyz Bog, jak mu mowiono, jest po ich stronie, zas Bog, jak mu rowniez mowiono, jest wszechmogacy. Tymczasem na koniec wojny wcale sie nie zanosilo, a okres szkolenia dobiegal konca. Porucznika Scheisskopfa zzerala tesknota za zwyciestwami na defiladach i calymi nocami pracowal nad tym zagadnieniem, a tymczasem zona czekala na niego w lozku, odczytujac ulubione fragmenty z Kraffta-Ebinga. On czytal ksiazki o kroku defiladowym. Manipulowal pudelkami czekoladowych zolnierzykow, dopoki nie rozplyneli mu sie w palcach, a potem ustawial po dwunastu w rzedzie plastykowych kowbojow, ktorych sprowadzil sobie poczta na przybrane nazwisko i ktorych za dnia chowal skrzetnie przed wszystkimi. Szkice anatomiczne Leonarda da Vinci okazaly sie niezastapione. Pewnego wieczoru odczul potrzebe zywego modela i polecil zonie maszerowac po pokoju.

– Nago? – spytala z nadzieja w glosie.

Porucznik Scheisskopf zaslonil dlonmi oczy w gescie rozpaczy. Tragedia jego zycia polegala na tym, ze byl polaczony dozgonnymi wiezami z kobieta, ktorej sprosne chucie calkowicie przeslanialy tytaniczna walke o realizacje nieosiagalnych idealow, pochlaniajaca szlachetniejsze natury.

– Dlaczego mnie nigdy nie wychloszczesz? – rzucila z pretensja w glosie ktorejs nocy.

– Bo nie mam czasu – warknal zniecierpliwiony. – Nie mam czasu. Nie wiesz, ze szykuje sie defilada?

I rzeczywiscie nie mial czasu. Byla juz niedziela i zostawalo zaledwie siedem dni na przygotowanie sie do nastepnej defilady. Nie dostrzegal uplywu godzin. Zajecie ostatniego miejsca w trzech kolejnych defiladach mocno nadwerezylo reputacje porucznika Scheisskopfa, ktory rozwazal teraz wszelkie mozliwosci, wlacznie z przybiciem dwunastu ludzi w kazdym szeregu do dlugiej belki z impregnowanego debu, aby utrzymac ich w jednej linii. Plan ten byl nierealny, gdyz wykonanie zwrotu w lewo lub w prawo byloby niemozliwe bez metalowych zawiasow przymocowanych do kregoslupa kazdego z zolnierzy, a porucznik Scheisskopf watpil, czy uda mu sie dostac z kwatermistrzostwa tyle niklowych zawiasow i zapewnic sobie wspolprace chirurgow ze szpitala.

W tydzien po tym, gdy porucznik Scheisskopf za rada Clevingera pozwolil ludziom wybrac sobie dowodcow pododdzialow, eskadra zdobyla zolty proporczyk. Porucznik byl tak uszczesliwiony tym niespodziewanym sukcesem, ze drzewcem proporca palnal w glowe zone, kiedy usilowala wciagnac go do lozka, chcac uczcic te okazje demonstracja pogardy dla obyczajow seksualnych drobnomieszczanstwa w cywilizacji zachodniej. W nastepnym tygodniu eskadra zdobyla czerwony proporzec i porucznik Scheisskopf nie posiadal sie ze szczescia. A w tydzien pozniej eskadra przeszla do historii, zdobywajac czerwony proporzec po raz drugi z rzedu! Porucznik Scheisskopf uwierzyl teraz we wlasne sily i postanowil wystapic ze swoja wielka niespodzianka. W czasie intensywnych studiow nad krokiem defiladowym porucznik odkryl, ze rece maszerujacych zamiast poruszac sie swobodnie, jak to bylo powszechnie przyjete, nie powinny oddalac sie bardziej niz o trzy cale od uda, co oznaczalo, ze nie powinny poruszac sie prawie wcale.

Porucznik Scheisskopf otaczal swoje skomplikowane przygotowania tajemnica. Wszyscy podchorazowie w jego eskadrze zostali zaprzysiezeni i cwiczyli nocami na bocznym placu. Maszerowali w ciemnosciach czarnych jak smola i uczyli sie defilowac bez wymachiwania rekami, wpadajac na siebie nawzajem, ale nie wpadajac w panike. Porucznik Scheisskopf myslal poczatkowo o tym, aby przy pomocy kolegi z warsztatow wszystkim zolnierzom powbijac niklowe gwozdzie w kosci udowe i polaczyc je z przegubami dloni kawalkami miedzianego drutu dlugosci dokladnie trzech cali, ale nie starczylo na to czasu – zawsze na wszystko brakowalo czasu – zreszta podczas wojny trudno bylo o dobry drut miedziany. Pamietal rowniez o tym, ze majac skrepowane ruchy zolnierze nie beda mogli nalezycie padac podczas poprzedzajacej defilade imponujacej ceremonii padania bez przytomnosci i ze niewlasciwy sposob przewracania sie moze wplynac na ogolna ocene eskadry.

Przez caly tydzien w klubie oficerskim rozpierala go tlumiona radosc. Wsrod jego kolegow krazyly najroznorodniej sze domysly.

– Zastanawiam sie, co ta Gowniana Glowa knuje – powiedzial porucznik Engle.

Porucznik Scheisskopf odpowiadal na pytania kolegow tajemniczym usmiechem.

– Zobaczycie w niedziele – obiecywal. – Przekonacie sie.

Tej niedzieli porucznik Scheisskopf zademonstrowal swoje epokowe odkrycie ze zrecznoscia doswiadczonego impresaria. Nie odezwal sie ani slowem, kiedy inne eskadry przeszly sobie spokojnie przed trybuna swoim zwyklym i gleboko nieslusznym krokiem. Nie zdradzil sie niczym nawet wtedy, gdy ukazaly sie pierwsze szeregi jego eskadry maszerujacej nowym sztywnym krokiem i oficerowie na trybunie zaczeli wymieniac pelne zdumienia szepty. Dopiero kiedy nadety pulkownik z nastroszonym wasem zwrocil ku niemu gwaltownie swoje spurpurowiale oblicze, Scheisskopf rzucil wyjasnienie, ktore zapewnilo mu niesmiertelnosc.

– Niech pan spojrzy, panie pulkowniku – powiedzial. – Ida bez rak.

Po czym rozdal zamarlym w niemym podziwie sluchaczom uwierzytelnione fotokopie jakiegos metnego przepisu, na ktorym zbudowal swoj wiekopomny tryumf. Byla to najpiekniejsza chwila w zyciu porucznika Scheisskopfa. Wygral oczywiscie konkurs nawet nie ruszywszy reka, zdobyl na wlasnosc czerwony proporzec i zakonczyl tym samym niedzielne defilady, gdyz w czasie wojny o dobry czerwony proporzec jest rownie trudno jak o drut miedziany. Zostal tez natychmiast awansowany, rozpoczynajac w ten sposob blyskawiczna kariere. Niewielu bylo takich, ktorzy po tym donioslym odkryciu odmowiliby mu miana geniusza wojskowego.

– Ten porucznik Scheisskopf to geniusz wojskowy – zauwazyl porucznik Travers.

– Tak, to prawda – zgodzil sie porucznik Engle. – Szkoda tylko, ze ten kutas nie chce chlostac swojej zony.

– Nie widze, co to ma do rzeczy – odpowiedzial chlodno porucznik Travers. – Porucznik Bemis znakomicie biczuje swoja zone przy kazdym stosunku, a na defiladach niewart jest zlamanego szelaga.

– Mowie tylko o biczowaniu – zaprotestowal porucznik Engle.

Вы читаете Paragraf 22
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату