zamarla stara Ziemia -

krok jezdzcow znikad dudni

i caly swiat oniemial.

To jezdzcy znikad jada

niechybnie, nieustannie…

I Hamlet znowu zada

odwieczne swe pytanie:

To ludzie, czy bogowie?

Czy moze zjawa zwykla?

Lecz ktoz sie tego dowie

i kto z nas to rozwikla?

Zrobil pauze, a potem ciagnal nieco uroczysciej:

Kto ich rozpoznac zdola?

Kto zdola ich zrozumiec?

Niepoznawalni zgola,

zmieszani z nami w tlumie…

To jezdzcy znikad jada -

rozowo snieg sie pali -

i dluga kawalkada

znikaja w mroznej dali…

Westchnal i popatrzyl na mnie. Oczekiwal na wyrok.

– Niezle – powiedzialem. – Da sie zaspiewac. Lecz skad u molojca ten smutek hiszpanski? Skad ten pesymizm? Coz to, zalujesz im lodu? Zdejm mi lepiej te kataplazmy i tak juz ich nie czuje.

Tolek zdarl z moich umeczonych plecow suche juz kataplazmy i powiedzial:

– Nawiasem mowiac widziano je rowniez w Arktyce.

– Kataplazmy?

– To wcale nie jest smieszne.

– Pewnie, moze nawet straszne?

– Moze nawet straszne. Na Grenlandii takze tna lod. Byly komunikaty.

– No to co? Bedzie cieplej.

– A jezeli zabiora z Ziemi caly lod? Z Arktyki, z Antarktydy, z gor i z oceanow?

– Ty sie na tym lepiej znasz, jestes przeciez klimatologiem. Na Morzu Bialym bedziemy lowili sardynki, a na Grenlandii zasadzimy pomarancze.

– Teoretycznie – westchnal. – Ktoz moze wiedziec, jakie beda praktyczne konsekwencje tego? Nikt. Zreszta nie chodzi o lodowce. Przeczytaj sobie lepiej przemowienie Thompsona. TASS podal je in extenso. – Wskazal plik gazet. – Twardy staruch. Duzo krwi nam napsuje – dodal. – Zreszta nie tylko mam. Nawiasem mowiac wykorzystal nasza nazwe. Z raportu Lisowskiego: Horsemen from nowhere.

– Jezdzcy znikad. Ale to przeciez ty wymysliles? – przypomnialem sobie.

– Ale kto to spopularyzowal?

Specjalny korespondent „Izwiestii” Lisowski, ktory razem z nami wrocil z Mirnego, byl autorem artykulu o rozowych oblokach, ktory obiegl cala prase swiatowa. Lisowski tak wlasnie zatytulowal swoj artykul: „Jezdzcy znikad”. Natomiast sama te nazwe wymyslil rzeczywiscie Tolek. To on, zobaczywszy ich z okna samolotu, zawolal: „Jezdzcy, jak Boga kocham, jezdzcy!”. „Ale skad?” – zapytal ktos. „A bo ja wiem? Znikad”. A Lisowski natychmiast glosno powtorzyl: „Jezdzcy znikad. Niezle na tytul”.

Nasz pasazerski odrzutowiec lecial wtedy z lodowego lotniska w Mirnym ku wybrzezom Afryki Poludniowej. Lecieli nim wracajacy z zimowiska uczeni, a takze kilku dziennikarzy. Mowiono oczywista o rozowych oblokach, ale nie byla to powazna rozmowa, raczej zartowano – slowem, byla to taka sobie zwykla gadanina dla zabicia czasu.

Wygiete na ksztalt bumerangow rozowe obloki ukazaly sie nieoczekiwanie na tle bialych strzepkow wysokich chmur, cwalowaly po tych chmurach i niknely w nich niczym jezdzcy w stepowych burzanach. Zreszta mozna je bylo porownac do czego, kto chcial – w oka mgnieniu zmienialy ksztalt. Szesc czy siedem z nich ruszylo w naszym kierunku, rozplynelo sie w rozowe nalesniki, pociemnialo i owinelo samolot niczym nieprzenikniony purpurowy kokon. Trzeba przyznac naszemu pilotowi, ze ani drgnal na ten widok i prowadzil nadal samolot, jak gdyby nic sie nie stalo – skoro jestesmy wewnatrz kokonu, to polecimy dalej w kokonie!

Zlowieszcza cisza zapadla w kabinie. Wszyscy czegos oczekiwali, spogladali na siebie lekliwie, nikt sie nie odzywal. Czerwona mgla przesaczala sie juz przez kadlub samolotu. Nikt nie mogl zrozumiec, jak to sie dzieje. Wydawalo sie, ze nie ma dla tej mgly zadnych materialnych przeszkod, albo tez moze ona sama jest niematerialna, jest tylko iluzja, istnieje tylko w naszej swiadomosci. Mgla ta wkrotce wypelnila cala kabine, dziwny purpurowy polmrok okryl pasazerow siedzacych przede mna i za mna. „Rozumiecie cos z tego?” – zapytal mnie Lisowski, ktory siedzial obok mnie, po drugiej stronie przejscia. „Czy nie odnosicie wrazenia, ze ktos zaglada do waszego mozgu, patrzy przez was na wylot?” – odpowiedzialem pytaniem na pytanie. Przez chwile milczal, zastanawial sie zapewne, czy aby nie zwariowalem ze strachu, a potem zacinajac sie zaczal mowic:

„N-nie, nie mam takiego wrazenia, a dlaczego o to pytacie?” „To po prostu mgla, wrazenia nic tu nie maja do rzeczy” – powiedzial ktos obok nas. Ja takze nie odnioslem takiego wrazenia. To, co sie dzialo w samolocie, ani troche nie przypominalo tego, co sie zdarzylo w amfibii czy w namiocie. Wowczas czulem, ze ktos czy cos przeglada mnie niejako, nieodczuwalnie obmacuje, jak gdyby badal strukture czasteczkowa mego ciala, jak gdyby liczyl kazda z tych czasteczek. Teraz nie mialem takiego wrazenia. Otaczala mnie po prostu rozsnuta po calej kabinie mgla, cos jak podbarwione karminem powietrze, nieprzejrzysta jak metna woda w bance, ani ciepla, ani zimna, nie drazniaca oczu ani nozdrzy, nieodczuwalna. Oplywala mnie nie dotykajac mojej skory i powoli tajala czy tez wyparowywala. Niebawem moglem juz dojrzec wlasne rece, ubranie, obicia foteli i siedzacych kolo mnie pasazerow. Z tylu dobieglo mnie czyjes pytanie: „Jak dlugo to trwalo? Nie patrzyliscie na zegarek?”. I odpowiedz: „Nie, nie spojrzalem, nie wiem”. Ja takze nie wiedzialem, moze trwalo to trzy minuty, moze dziesiec.

I wlasnie wtedy zobaczylismy cos znacznie straszniejszego. Sprobujcie zmruzyc oczy, mocno zaciskajac powieki – wyda sie wam, ze przedmiot, na ktory patrzycie, zaczyna sie rozdwajac – wyglada to tak, jak gdyby oddzielala sie oden jego kopia, kopia ta odplywa gdzies na bok. Cos takiego wlasnie stalo sie z calym wnetrzem samolotu, ze wszystkim, co sie znajdowalo w naszym polu widzenia. Widzialem jak najwyrazniej – a potem mialem sie dowiedziec, ze to samo widzieli wszyscy – jak od naszej kabiny wraz ze wszystkim, co zawierala, oddzielil sie jej duplikat z podloga, oknami, fotelami i pasazerami, oddzielil sie, uniosl sie na jakie pol metra i odplynal w bok. Zobaczylem siebie samego, trzymajacego gitare Tolka, Lisowskiego, widzialem, jak Lisowski probowal uchwycic swoja odplywajaca kopie, ale uchwycil tylko powietrze, zobaczylem juz nie wnetrze naszej kabiny, tylko zewnetrzna sciane samolotu, widzialem, jak ta sciana przeniknela przez sciane rzeczywista, jak podazylo potem za nia skrzydlo przechodzace przez nas niczym gigantyczny cien samolotu i jak wszystko zniknelo, jak gdyby rozplynelo sie w powietrzu. A jednak nie zniknelo, nie rozplynelo sie. Rzucilismy sie do okien i zobaczylismy taki sam samolot jak nasz; lecial obok naszego, byl wierna kopia naszego i nie byl bynajmniej iluzja, czego dowiodl bystrzejszy od pozostalych Lisowski, ktory mimo wszystko zdazyl zrobic zdjecie. Na tym publikowanym wszedzie zdjeciu byl duplikat naszego odrzutowca sfotografowany w locie z odleglosci dziesieciu metrow.

Niestety, to co zaszlo pozniej, nie zostalo przez nikogo sfotografowane – nie zdazylismy. Wszystko stalo sie i skonczylo blyskawicznie. Samolot-sobowtor znalazl sie nagle w znanym nam malinowym kokonie kokon wyprezyl sie, spurpurowial, potem znowu zrobil sie fioletowy, roztajal. Nie zostalo nic – nie bylo ani samolotu, ani kokonu.

Pamietam, ze z kabiny pilotow wyszedl pierwszy pilot i niesmialo zapytal: „Czy moze ktos z towarzyszy bylby w stanie wyjasnic nam, co sie stalo?”. Nikt sie nie odezwal, pierwszy pilot odczekal chwile, a potem z usmiechem, ktory nie mial byc dla nas komplementem powiedzial: „Coz to, towarzysze uczeni? Jakis nie dajacy sie wyjasnic fenomen? Cud? Cudow przeciez nie ma”. „Okazuje sie, ze sie zdarzaja” – odpowiedzial mu ktos. Wszyscy sie rozesmiali. A wtedy Lisowski zapytal: „Moze towarzysz Ziernow nam to wyjasni?” „Nie jestem bogiem ani

Вы читаете Jezdzcy z nikad
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату