polyskiwala ciemno-czerwono w swietle ogniska. Glowa i widoczna teraz czesc brzuszna lsnily gladka czernia. Moze to chrzaszcz, pomyslal Karl. Powinienem byl wtedy lepiej uwazac, kiedy w szkole omawiano wymarle zwierzeta…
Raptem oslupial: pokrywajaca odwlok pierwsza para skrzydel rozwarla sie. Owad wyprezyl sie i podrzucil do gory, po czym nagle powrocil do pozycji brzusznej i znieruchomial. Po chwili pokrywy rozwarly sie po raz drugi tak nieoczekiwanie, ze Karl, jakkolwiek trzymal sie przezornie w bezpiecznej odleglosci, odskoczyl przerazony do tylu. Nie wiedzial, co robic. Szczeki i pazury swiadczyly o tym, ze owad moze byc niebezpieczny. Karl rzucil przelotne spojrzenie na Gele. Spala spokojnie i mocno.
Zwierze dzialalo teraz szybko. W gore wystrzelily cztery pokaznej wielkosci skrzydla, ktore nagle zawirowaly donosnie i w nastepnej chwili, pozornie wbrew wszelkim prawom fizyki, ciezkie zwierze unioslo sie w powietrze. Po chwili nadlecialo ponownie, ocierajac sie niemal o plomien i znowu znizylo lot.
To zastanowilo Karla. Ciagnie w strone ognia. Bez namyslu przesunal skrawek liscia nad niebieskimi jezykami plomieni. Momentalnie zapadla glucha ciemnosc. Brzeczenie zamarlo w oddali.
Nie watpil juz teraz, ze zwierze zostalo zwabione blaskiem plomieni. Przypomnial sobie dawne wydarzenie, kiedy to wypuscili pierwsze sztuczne slonce. Caly roj skrzydlatych istot wpadlby na nie, gdyby nie gorna oslona.
Wreszcie ulozyl sie do snu. Snil o turkoczacych, skrzydlatych potworach, ktore okrazaly go, potem sam bral udzial w jakims szalenczym locie, wreszcie zapadl w gleboki sen, z ktorego zbudzily go dopiero slonce i pelne zachwytu parskanie Geli. Kiedy z trudem otworzyl oczy, smiala sie do niego radosnie z wodnej kuli, wiszacej na zdzble tuz przed wejsciem.
Przygoda z bajkowym stworzeniem wydala mu sie tak nierealna, zwlaszcza teraz, w sloneczny poranek, ze postanowil na razie nie mowic o tym. Dopiero kiedy zobaczyl lisc w miejscu, gdzie w nocy plonelo ognisko, uwierzyl, ze nie byl to sen.
Ranek byl chlodny. Gela zeskoczyla ze zdzbla i chcac sie rozgrzac przebiegla kilkaset stop po zoltym lisciu. Podczas trzeciego okrazenia zblizyla sie do podwinietego brzegu i zatrzymala sie nagle.
Karl spojrzal na nia z natezona uwaga. Podeszla na palcach do wysokiej na okolo osiemdziesiat stop lodygi i skinela na Karla. Kiedy zblizyl sie do niej, zaslonila usta dlonmi i szepnela:
– Co za fantastyczne stworzenie! – Karl zrobil ruch, jakby zamierzal pobiec po bron, ale Gela dodala: – Ono spi, chodz!
Byl to ten sam owalny owad. Widocznie wciagnal teraz zupelnie odnoza, bo sprawial wrazenie, jakby przylegal czescia brzuszna bezposrednio do podloza.
– Czy nie jest piekny? – szepnela Gela. Podeszla jeszcze blizej i zapukala w czerwony, sterczacy jak gora pancerz. – Zachwycajacy!
Karl zblizyl sie rowniez i przesunal otwarta dlonia po skorupie. Pod palcami poczul faliste, podluzne spoiny. Cala powierzchnia lsnila jak glazurowana ceramika.
– Chodzmy stad – powiedzial. Przypomnial sobie, jak szybko zwierze manipulowalo swymi ciezkimi pokrywami, ktore moglyby ich zmiazdzyc. Chwycil Gele za reke: byla chlodna. Pomyslal, jaki to pelen harmonii kontrast: jej jasne cialo na tle polyskujacej czerwieni zwierzecia, potem powiedzial tonem wykluczajacym sprzeciw: – Ubieraj sie, szybko!
Gela, rozbawiona, oddalila sie szybko. Karl wiedzial, ze i cna nie ma zludzen co do sytuacji, w jakiej sie znalezli, tym bardziej wiec cieszyl go jej spokoj i zachwycala odwaga.
Kiedy sie ubierala, Karl przyrzadzal sniadanie i niespostrzezenie przepakowal jej bagaz. Najciezsze rzeczy przeznaczyl dla siebie.
Gdy wyruszyli w droge, z twarzy dziewczyny zniknela jednak radosc. Wygladala na wypoczeta, ale myslala o marszu i zwiazanych z nim trudach.
Juz po pierwszej godzinie Karl zaproponowal przerwe na odpoczynek. Gela byla mu za to wdzieczna, ale sprzeciwila sie.
– W ten sposob nigdy nie dojdziemy! – powiedziala z wyrzutem, jednak usiadla na zdjetym bagazu.
– Wiesz, moglibysmy tu zyc jako pustelnicy – zauwazyl Karl. – Ale znalezc droge, dojsc do celu, to juz inna sprawa.
Sposob, w jaki to powiedzial, wyostrzyl jej uwage.
– Chyba masz cos na sercu. Jezeli tak, wykrztus to wreszcie – zaproponowala.
– To chyba zwariowany pomysl – zaczal wycofywac sie Karl.
– Mysle, ze nie ma bardziej zwariowanego pomyslu, niz ta piesza wedrowka – powiedziala cicho Gela.
– No, dobrze – Karl usiadl obok niej. – Tego czerwonego olbrzyma widzialem juz poprzedniej nocy, zupelnie dziarskiego. Jezeli nie byl to ten sam, to przynajmniej taki sam. On fruwal. Tak, tak, ma skrzydla. To chyba chrzaszcz – wyjasnil, widzac jej zdziwione spojrzenie. – Lecial ciagle do ognia, rozumiesz? Gdyby ognisko bylo wieksze, spalilby sie. A jaki byl ruchliwy, mowie ci! Zebys widziala, jak szybko przelatywal z miejsca na miejsce… – Urwal i spojrzal na Gele z chytrym usmiechem. – Powinnismy zastanowic sie, czy nie poprosic ktores z tych stworzen, zeby nas przetransportowalo – dodal wreszcie.
– I sadzisz, ze wyswiadczy nam te przysluge? – Gela podjela ten zartobliwy w jej mniemaniu ton.
– Jezeli bardzo go poprosimy… – Karl wzruszyl ramionami. – Obmyslilem juz nawet sposob.
– A jak ugryzie? – zapytala Gela. – Jedno klapniecie szczekami i juz po tobie.
– No coz – powiedzial przeciagle Karl. – Mozemy oczywiscie zalowac, ze jest tak zwinny.
– A wiec co proponujesz? – Gela spowazniala.
– Mamy ten specjalny klej – zaczal wyjasniac Karl. – Przykleimy do pancerza cos w rodzaju siedzenia…
– Czlowieku, dlaczego ci to wczesniej nie przyszlo do glowy! Wracamy, szybko! Mam nadzieje, ze on tam jeszcze siedzi. – Gela zaczela traktowac to wszystko serio.
– Gela, to byl raczej zart. – Karla ogarnely watpliwosci. – W jaki sposob sklonimy go, zeby polecial w tym, a nie innym kierunku!
– Wymyslimy cos, no, pospiesz sie! – Gela wziela na ramie swoj tlumok. Sprawiala teraz wrazenie, jakby cale jej zmeczenie gdzies ulecialo.
– Gela – upomnial ja Karl.
– Jezeli nic z tego nie wyjdzie, stracimy dwie godziny. Coz to jest wobec tych kilkudziesieciu, jakie mamy jeszcze przed soba.
Karl usmiechajac sie potrzasnal glowa.
– Tym razem ty zwariowalas – mruknal. Mimo wszystko wierzyl jednak, ze jego pomysl nie jest taki zly. To byla ostatnia nadzieja.
Po trzech kwadransach dotarli do miejsca swojego ostatniego obozowiska. Gela puscila sie pedem po zoltym lisciu do jego zawinietego w rurke brzegu.
Czerwone zwierze siedzialo tam jeszcze w bezruchu. Gela byla pewna, ze spi. A moze bylo martwe?
Ostroznie zblizyla sie do jego glowy. Czulki poruszaly sie ledwo dostrzegalnie. Dopiero teraz zauwazyla, ze pod blyszczaca czernia czesc pancerza ma dwie ruchome biale plyty.
Karl pozbyl sie wszelkich watpliwosci. Bacznie zlustrowal roztaczajacy sie wokolo gaszcz i wkrotce znalazl to, czego szukal: na ziemi lezalo kilka duzych baldachow. Karl wycial z nich dwie rozwidlone szypulki kwiatowe w ksztalcie malych trojnogow. Gela mieszala w tym czasie klej.
Kiedy podeszla do czerwonej pokrywy, Karl przekonal sie, ze do przyklejenia uchwytow nadaje sie bardziej przedplecze, ktore nie bierze udzialu w otwieraniu i skladaniu skrzydel. Poza tym pancerz wydawal sie tu bardziej masywny.
Trojnogi przykleili jeden za drugim, mniej wiecej w odleglosci osmiu stop za glowa zwierza. Byli przekonani, ze potwor nie zauwazy ich obecnosci ani nie poczuje dodatkowego ciezaru.
Gela dygotala z podniecenia i ze strachu, ze zwierze rnoze sie obudzic, zanim skoncza przygotowania. Kiedy tylko klej zasechl, powiesili bagaz, nastepnie Karl wsunal sie na tylne siedzenie i pomogl Geli zajac miejsce przed soba.
Siedzieli tak przez pewien czas, ale kolos nie poruszal sie wcale. Karl krzyczal, stukal dosyc bezceremonialnie w pancerz, potem usilowali obudzic go wspolnie – bez skutku.
– Moze jest chory? – rzekla z obawa Gela.
– Jezeli to jest ten z poprzedniego wieczoru, to wykluczone – odparl Karl.
Ich cierpliwosc zostala jednak wystawiona na ciezka probe. Nie mieli odwagi tez zsiasc na ziemie, bo owad