A wiec Karl, pelen gaz, kierunek miasto!
Sprzeciw Ennila, ktory obawial sie zwiazanych z tym krokiem niebezpieczenstw, odrzucono. Wydawalo sie, ze cala zaloge ogarnela jakas goraczka.
Slonce swiecilo intensywnie na blekitnym niebie. Na przesuwajacych sie tuz pod nimi wierzcholkach olbrzymich drzew blyszczaly w odblaskach swiatla niezliczone krople wody. Przestrzen wokol helikoptera tetnila znowu zyciem, przetwornik Ennila rozbrzmiewal setkami glosow. Karl tym razem nie zmienial ani na wlos kursu lotu. Wypatrywali tylko bojazliwie jaskolek, tych latajacych olbrzymow.
Im bardziej zblizali sie do zabudowan, ktore uwazali za mieszkania synow niebios, tym wydawaly im sie one dziwniejsze. Niepostrzezenie predkosc lotu zmalala. Karl zmniejszyl obroty silnika w cichym porozumieniu z reszta zalogi.
Mieli pod soba bez watpienia miasto. Mozna to bylo wywnioskowac porownujac je z rodzimymi skupiskami osiedli, chociaz to porownanie bylo tu zupelnie nie na miejscu.
Kiedy rozciagajacy sie pod nimi las zostal juz z tylu, ustepujac miejsca rozleglej rowninie, ujrzeli to wyraznie: miasto skladalo sie co najmniej z dwoch poziomow, rozniacych sie od siebie zasadniczo. Poziom dolny, zrosniety z ziemia, tworzyly przede wszystkim drzewa i bujna zielen. Tylko nieliczne budynki stykaly sie z ziemia. Znacznie wieksza czesc unosila sie jakby nad roslinami.
Pomiedzy kompleksami budynkow przechodzily jakies rury. Nad caloscia, nie wylaczajac nawet najwyzszych budowli, wznosily sie smukle wieze, ktore – jak raczej mozna sie bylo domyslic, niz dostrzec z tej odleglosci – byly polaczone ze soba siecia lin.
Sporo lsniacych nici wychodzilo stad na dol, do poszczegolnych budynkow. Nad calym obszarem rozposcieral sie sloneczny, nie zmacony niczym blekit nieba.
– Czy to wymarle miasto? – zapytala Gela tak, jakby rozmawiala z soba sama.
– A te istoty latajace? – zaoponowala Carol.
– Moze to automaty – odparla Gela z wahaniem.
– Skad przyszedl ci do glowy ten absurdalny pomysl, ze miasto jest wymarle? – zapytal Ennil.
– Zadnej pary, zadnego dymu ani smogu. – Gela wzruszyla ramionami. – Dym jest od niepamietnych czasow pewna oznaka ludzkich domostw, o tym wiedzieli juz nasi przodkowie! – Ton glosu Geli byl tylko czesciowo powazny.
– Tak, jeszcze przed potopem – zauwazyl Ennil. – Ostatecznie my rowniez staramy sie od lat utrzymac nasze miasta w czystosci!
– Ale bez rezultatu – dodala zjadliwie Carol. Zaczela deklamowac ironicznie: – Wymogi perspektywiczne ciagle jeszcze ustepuja miejsca powszednim potrzebom. Karl przez swoja maszyne marnuje w ciagu jednej sekundy tyle tlenu, ile dziesieciu ludzi wdycha w ciagu kilku minut. Nie wspomne juz nawet o tych szkodliwych gazach, ktore helikopter zostawia za soba. A ty, Charles, nawet palisz! Podczas gdy maszyna Karla jest niestety niezbedna, ty szkodzisz sam sobie, a nawet wiecej, zarazasz tez swoje otoczenie. Moze spotkamy wreszcie istoty – tu Carol w komicznym blaganiu przewrocila oczyma i zalamala rece – ktore nie tylko dysponuja technika przyjazna naturze, ale sa rowniez wolne od takich wstretnych nalogow!
– Wstrzymaj sie – zawolal Ennil ubawiony i przerazony zarazem. – Zaluje tego. Nie wiedzialem wcale, ze jestem takim zlym czlowiekiem. Obiecuje ci jednak…
– Cos zbliza sie do nas – przerwal ich przekomarzania Chris. – Karl, opusc sie troche, zebysmy mogli w razie koniecznosci skryc sie w tamtych krzakach.
Rownina, ktora poczatkowo wydawala sie zoltawozielonym i dosyc monotonnym obszarem, w miare zblizania sie do miasta przeksztalcala sie w pas krzakow, przechodzac stopniowo od nizszych zarosli do coraz wyzszych i obejmujac najwidoczniej cale osiedle. Karl skierowal maszyne ku wysokiej grupie krzewow.
To, co Chris zauwazyl, zblizalo sie szybko. Prawdopodobnie byl to aparat lotniczy o olbrzymich rozmiarach. Polyskujac metalicznie, nabieral wysokosci. Wygladal teraz jak rozciagniety trojkat rownoramienny, lecacy wierzcholkiem do przodu. Kadlub przechodzacy wzdluz calego trojkata mial szpary w ksztalcie okien.
– Im nie chodzi o nas! – powiedzial Karl.
– Przeleca nad nami, i to bardzo wysoko – dodal Ennil.
Maszyna rosla w oczach, wreszcie wypelnila soba cale pole widzenia i przeslaniajac niebo przemknela nad nimi. Dopiero teraz dal sie slyszec ryk silnikow, ktore zagluszyly lecacy na niskich obrotach helikopter.
Maszyna dosc szybko zniknela w oddali, ale grzmot rozbrzmiewal jeszcze przez jakis czas w powietrzu.
– O Boze – szepnela Carol.
– Tak – powiedzial Ennil – dym i wyziewy, ktore zostawil za soba, sa calkiem niezle. – I Ennil pokiwal glowa, jakby z uznaniem.
– Cicho badz! – syknela Carol.
– No, Chris, co powiesz o naszym miescie? Gela nie mogla sie powstrzymac od zadania tego pytania.
Chris usmiechnal sie.
– Nie widzialem jeszcze ani jednego mieszkanca.
Gela dala mu po kolezensku kuksanca pod zebra.
– Uparciuch! – powiedziala.
Karl obral wlasciwy kurs. Im bardziej zblizali sie do miasta, tym wiecej dostrzegali szczegolow, ale jednoczesnie coraz mniej wyrazne stawaly sie budynki stojace z lewej i z prawej strony. Miasto roslo w oczach.
– Sprobujemy przeleciec gora – zawolal Chris. Stal z przygotowana kamera.
Znajdowali sie juz tak blisko, ze najblizszy budynek wypelnial soba cale pole widzenia, zaslaniajac tlo.
– Mam nadzieje, ze sie nam uda – zastanawial sie Karl. – Wieziemy duzy ladunek paliwa.
Udalo sie. Kiedy z boku wylonila sie przed nimi ogromna, porosnieta kepami roslin powierzchnia – widocznie dach budynku – Karl chcial wyrownac lot, ale Chris zawolal: – Sprobuj wzniesc sie jeszcze wyzej, teraz jeszcze za malo widac.
Maszyna wzbila sie o nastepne tysiac stop, ale potem odmowila posluszenstwa. Silnik pracowal z wysilkiem.
– To oni! – wykrzyknal pierwszy Charles z twarza przyklejona do okna i zastukal w szybe.
Istotnie, nie ulegalo watpliwosci, ze przed nimi, w odleglosci mniej wiecej dziesieciu tysiecy stop, znajdowali sie ludzie, tacy jak oni, wprawdzie niewyrazni jak cienie, bo zbyt odlegli, ale jednak ludzie. Siedzieli przy stole, jeden z nich tylem do helikoptera, dwaj profilem, ostatni przodem.
– Oni jedza – szepnela Carol. – Tak, oni jedza!
Rzeczywiscie, sprawiali wrazenie, jakby jedli sniadanie.
Helikopter, warczac, wisial w powietrzu.
Ludzie olbrzymy, synowie niebios, siedzieli za sztuczna, przezroczysta przegroda ze sliskiego materialu. Nagrzane powietrze migotalo w sloncu.
Chris wzial lornetke i spogladal przez nia dlugo. – Tak, to ludzie – orzekl wreszcie, oddajac lornetke Geli.
– Musze zejsc nizej – przypomnial im Karl.
– Jeszcze troche – upieral sie Chris.
Gela przygladala sie twarzom olbrzymow. Efekt falujacego, znieksztalcajacego ruchu powietrza powiekszalo drzenie jej rak. Ale w twarzach olbrzymow poruszalo sie cos jeszcze; oni zuli! Usta poruszaly sie po to, aby cos powiedziec lub przelknac i wypic.
– To ludzie – powtorzyla Gela szeptem. – Ludzie olbrzymy… – Podala lornetke Karlowi.
Carol i Charles spogladali na zmiane przez druga lornetke. W kabinie zapadlo calkowite milczenie.
Po chwili pomiedzy nimi a olbrzymami znalazla sie grupa krzewow. Karl utrzymywal nadal helikopter na nie zmienionym pulapie. Poprzez galezie widoczne byly fragmenty calej scenerii.
– Mozesz ladowac – Chris powiedzial to tonem, jakby przebywal w tej chwili myslami daleko. On rowniez spogladal na stol w oddali.
Silnik umilkl. Nagla cisza wzbudzila w nich niepokoj.
Na lewo od krzewow, ktore nawet nie dawaly sie ogarnac wzrokiem, mozna bylo dostrzec ludzi. Roznili sie miedzy soba tylko kolorami, podobni do migocacego obrazu na ekranie telewizora.
Carol, ktora do tej pory opierala sie o przednie okienko kabiny, opadla na fotel drugiego pilota. Przetarla dlonmi twarz, po czym spojrzala przed siebie w zamysleniu.
– Co sie stalo, pani doktor? – zawolal Charles. – Nie cieszysz sie? Mamy duzych, no, olbrzymich braci. Jedno z