podan urzeczywistnilo sie, to wielkie wydarzenie w naszej historii! Oni tam siedza i jedza sniadanie!
– Oni sa po prostu za ogromni, rozumiesz? Za ogromni! – Carol wykrzyknela to tonem, ktory zwrocil uwage innych. Jej glos wyrazal rozpacz albo bezsilna kapitulacje przed zadaniem przewyzszajacym ludzkie sily.
– Co ci sie stalo, Carol? – zapytala Gela. – Charles ma racje. To jest chwila, jakiej nikt inny nie przezyl do tej pory, to jest… – przez chwile szukala odpowiednich slow – to jest tak, jakby do naszych przodkow zstapil sam Bog albo cos w tym rodzaju.
– Przeciez wiem o tym i ciesze sie tak samo jak wy. Tytko… – Carol mowila z wahaniem – boje sie, ze to wszystko moze skonczyc sie na samej radosci, rozumiecie? Platoniczna radosc, dla nas i dla naszych potomkow. A moze wiecie, w jaki sposob moglibysmy nawiazac z nimi kontakt, porozmawiac, nauczyc sie czegos od nich? W jaki sposob? – Carol wzruszyla ramionami. – Spojrzcie tylko. Jestesmy oddaleni od nich o wiele mil, a juz wypelniaja soba cale nasze pole widzenia. Im blizej podejdziemy, tym mniej bedziemy wlasciwie widzieli. Wtedy nie beda to dla nas ludzie, tylko plaszczyzny o gruboziarnistej strukturze lub czarne, przeslaniajace slonce plamy. Przypomnijcie sobie ich podeszwy! Mozemy stac na ich dloniach, nie wiedzac o tym. Mozemy patrzec na ich skore, myslac, ze jest to, powiedzmy, krajobraz wulkaniczny czy tez pustynia. A oni? Jezeli nie zachowamy odpowiednich srodkow ostroznosci, moga wciagnac nas do nosa przy oddychaniu i nawet przy tym nie kichnac…
– Co ty opowiadasz! – przerwal jej Karl tonem, ktory zatarl wrazenie wywolane slowami Carol. Uderzyl sie w piers. – Tez cos! Polknac mnie i nawet nie kichnac!
– Wiesz – Gela podjela ten kpiacy ton – sama mysl o tym, ze moglabym znalezc sie w czyims nosie, wcale mnie nie zachwyca! – Zasmiala sie.
– Masz racje – potwierdzil Karl i pokiwal glowa z pelna powaga. – Gdyby taki czlowiek akurat wtedy wycieral na przyklad nos… Na sama mysl o tym przechodzi mnie dreszcz.
– Karl! – zawolala z wyrzutem Gela, smiejac sie.
Carol rowniez rozesmiala sie.
– Naprawde zastanawiam sie, co zrobic, zeby oni nas mogli dostrzec – powiedziala.
– Przyjdzie pora, przyjdzie rada – mruknal Charles.
– Daj spokoj z tym przyslowiami! – Carol wygladala na rozzloszczona. Widocznie draznilo ja to, ze inni nie traktowali jej powaznie.
Do rozmowy wmieszal sie Chris.
– Carol ma jednak racje. Nie rozwiazemy tego z dnia na dzien, jezeli nie pomoze nam przypadek. Ale na to liczyc nie mozna. Czeka nas systematyczna praca badawcza, przy czym jestesmy w korzystnej sytuacji: mozemy obserwowac ich przynajmniej z daleka, patrzec, jak sie zachowuja. Tylko w ten sposob mozemy ustalic program nawiazania z nimi kontaktu. To oczywiscie potrwa jakis czas, ale chyba przez to nie stracisz odwagi, co?
– Odwagi nie strace – powiedziala Carol bez wiekszego przekonania – ale chcialabym dozyc tej chwili, wiesz? A to wydaje mi sie nieco watpliwe.
– Obym nigdy nie zachorowal, bedac pod twoja opieka – zadrwil Karl. – Przy takim optymizmie moja choroba stalaby sie nieuleczalna…
– Czekaj no, nastepny zab wyrwe ci bez znieczulenia, zobaczysz! – zagrozila Carol, budzac powszechna wesolosc. W koncu i ona sie rozesmiala.
Przez caly ten czas nie spuszczali z oczu tamtych ludzi. Jeden z nich, mniejszy, wstal. Wkrotce biegl za jakas kula czy pilka, ktora toczyla sie w strone helikoptera.
Karl chwycil nerwowo za rozrusznik.
– Spokojnie – powstrzymal go Chris – nic nam nie grozi!
Biegnacy czlowiek byl jeszcze daleko, a jednak juz teraz nie mozna go bylo widziec w calosci. Sterczal tak wysoko, ze dach helikoptera zaslanial widok. Za to poszczegolne czesci jego ubrania mozna bylo dojrzec dokladniej. Oto naszyte kieszenie, ktore swobodnie pomiescilyby sredniej wielkosci osiedle. Wyraznie odroznialy sie od siebie kolorowe pasma, biegnace poziomo i pionowo.
W pewnym momencie uchwycili wzrokiem jego twarz, pare rozesmianych oczu, wpolotwarte z uciechy usta; nadal jeszcze niezbyt dokladnie, ale wyrazniej niz wtedy, kiedy patrzyli przez lornetke. W nastepnej chwili czlowiek podniosl pilke, odwrocil sie i pobiegl z powrotem do stolu.
– To bylo dziecko… – szepnela Gela. – Dziecko z pilka.
– Potrzebne nam bedzie urzadzenie, przeksztaltnik, zeby przynajmniej troche wyrownac roznice w rozmiarach – rozmyslal glosno Charles.
– Karl – odezwal sie Chris – nawiaz lacznosc z “Oceanem”.
VIII
Taksowka powietrzna leciala ze srednia predkoscia. Kiedy na horyzoncie pojawilo sie miasto, zaczal padac deszcz.
Res Strogel lezala na fotelu. Uprzednio wlaczyla autopilota. Fakt, ze krople deszczu rozbijajace sie o szyby pogorszyly widocznosc, docieral do niej powoli.
Res marzyla na jawie. Szkoda, ze nie bylo w domu Gwena, pomyslala. Musiala przyznac w duchu, ze przyjaciel Ewy zainteresowal ja. Byla ciekawa, co to za czlowiek, ktory pragnie zyc u boku jej wesolej, lagodnie mowiac, rozmownej, niezastapionej przyjaciolki. Korcilo ja rowniez, aby porozmawiac z mezczyzna, ktory, jak to bywalo dawniej, zwiazal sie juz z trzecia towarzyszka zycia. Trzeba przyznac, ze to rzadki przypadek.
Usmiechnela sie lekko. Czy i ja znajde drugiego? Trzydziesci siedem lat to nie jest jeszcze za pozno.
Nie byla calkowicie pewna, czy pragnie poznac Gwena Kaspera po prostu dlatego, ze jest podobno zdolny, moze nawet dosyc wybitny, czy tez dlatego, ze chcialaby bardzo uslyszec od niego, co sadzi o jej zaniechanym na razie zamiarze i jak ocenia ze swojego punktu widzenia jej prace i wiazace sie z nia klopoty. Wiedziala, ze opinia czlowieka takiego jak on, moze pobudzic jej zapal lub sklonic do rezygnacji.
Jednoczesnie uswiadomila sobie, ze ostatnio – a do tego przyznawala sie niechetnie – zajmuje sie zbyt czesto sprawami zawodowymi.
Najwyzszy czas, pomyslala, zebym pojechala do dzieci, przy tych urwisach zaczne wreszcie myslec czyms innym.
Przesunela dlonia po czole, a potem spojrzala w bok, na swego towarzysza. On rowniez siedzial w fotelu skulony, z zamknietymi oczami. Res usmiechnela sie.
I ona odczuwala zmeczenie. Nie bylo to jednak raptowne wyczerpanie, ktore ogarnia ludzi po nie przespanej nocy i pracowitym dniu, ale rodzaj zniechecenia, z ktorego mozna sobie zdac sprawe dopiero po dluzszym czasie, bo przychodzi niepostrzezenie, a rodzi sie wtedy, kiedy konflikt pomiedzy obowiazkiem a realnymi mozliwosciami staje sie zbyt ostry.
Przez chwile pomyslala o Halu Reonie. I jednoczesnie z ta mysla ustapil zly nastroj i zmeczenie. Ten Hal i Gwen, przyjaciel Ewy i sama Ewa i ty, Mar – ku Carpa, chociaz teraz spisz, i twoi chlopcy, tak, ja, ja rowniez, jestesmy na wlasciwej drodze. Usmiechnela sie i przeciagnela. Jaka szkoda, ze nie zastala tego Gwena. Jego zdanie, jako kogos z zewnatrz, mialoby duze znaczenie.
Spojrzala w dol. Miasto przysunelo sie blizej. W dole, nieco z tylu, pomiedzy koronami drzew widnialy male domki. Krople deszczu osiadaly leniwie na linach, nad ktorymi taksowka przelatywala niemal tuz, tuz.
Rozbijajacy sie o szyby deszcz zatarl kontury domow. Wszystko lsnilo od wilgoci, sprawiajac nieprzyjemne wrazenie, mimo jasnych kolorow i zieleni. Trudno w takich warunkach starac sie o lepszy nastroj, pomyslala Res.
Ale co to jest? Res wstala wreszcie. Dlaczego wlasciwie pada? Co za cholerne niedbalstwo!
Odwrocila sie i spojrzala za siebie. Byli juz przeciez od dluzszego czasu w granicach miasta! Przed taksowka rozposcieralo sie szare, zamglone niebo.
– Mark! – zawolala Res przytlumionym glosem.
Siedzacy obok niej mezczyzna otworzyl oczy, rozejrzal sie, przez chwile calkowicie oszolomiony, potem przesunal palcami po krotko ostrzyzonych, kedzierzawych wlosach, usilujac doprowadzic je do porzadku, i zapytal:
– A co to znowu za historia? – Zatoczyl reka luk, wskazujac na zewnatrz. – Dlaczego dopuscili do tego, zeby deszcz padal w jasny dzien? – Podniosl sie. – Chyba maja tu lokalna stacje regulacyjna?