Sal i Donna Giancola oddaliby zycie za swojego syna. Przystawali na wszystkie propozycje lekarzy, wiec zgodzili sie i na biopsje. Donna miala zaledwie dziewietnascie lat, jej maz byl o trzy lata starszy. Pochodzili z tradycyjnych, kochajacych sie wloskich rodzin i goraco pragneli jak najszybciej zalozyc wlasna. To, co sie zdarzylo, bylo dla nich ogromnym wstrzasem. W miare uplywu czasu czuwanie przy lozeczku synka kosztowalo ich coraz wiecej sil. Jak otepiali siedzieli na korytarzu i obserwowali z daleka, co sie dzieje.
Biopsje pluc noworodkow przeprowadzano tylko w wyjatkowych sytuacjach. Zabieg zostal wykonany nastepnego ranka i przebiegl zadziwiajaco dobrze. Personel oddzialu intensywnej terapii noworodkow potraktowal ten przypadek jako wyjatkowo pilny i wyniki, ktorych przygotowanie zwykle trwalo dwa dni, gotowe byly jeszcze tego popoludnia. Patolog dokonal strasznego odkrycia. Oprocz pozostalych dolegliwosci Nicholas cierpial takze na niezwykle rzadkie schorzenie znane jako dysplazja wlosniczek pecherzykow plucnych.
Jej przyczyna byl wadliwy rozwoj najmniejszych naczyn krwionosnych pluc, co powaznie utrudnialo wymiane tlenu. Co gorsza, choroby tej nie mozna bylo wyleczyc bez zdecydowanej interwencji chirurgicznej. Tylko nielicznym dzieciom udawalo sie przezyc z nia wiecej niz kilka miesiecy. Jedyna nadzieja byl przeszczep pluca.
Diagnoza wprawila caly personel w oslupienie. Jeszcze nie tak dawno wszyscy cieszyli sie z udanej operacji, a teraz nagle ziemia usunela im sie spod nog. Nad oddzialem intensywnej terapii noworodkow zawisla gesta chmura bezsilnosci. Minela prawie godzina, zanim ktos rzucil jakas konkretna propozycje.
– Zadzwonie do SUP – powiedziala Meg Erhardt, przelozona pielegniarek z wieczornej zmiany.
– O tej porze nikogo tam nie ma – odparl ktos. – Koordynator do spraw przeszczepow przyjdzie pewnie dopiero jutro rano.
SUP to Filadelfijski Szpital Uniwersytetu Pensylwanii, w ktorym pracowali najlepsi w kraju specjalisci od przeszczepow pluc noworodkom.
– Przynajmniej zostawie im wiadomosc – powiedziala Meg. – Niech wiedza, ze maja nowego klienta.
Niewielka, bo niewielka, ale byla to ich jedyna szansa. Przeszczep pluca u noworodka to powazne przedsiewziecie, wymagajace szczegolowych przygotowan. Najpierw dziecko musialo zostac wciagniete na liste kandydatow do przeszczepu. Potem trzeba bylo przeprowadzic analize tkanki i antygenow zgodnosci tkankowej, a nastepnie uzgodnic kwestie finansowe. Taki zabieg kosztowalby towarzystwo ubezpieczeniowe dziesiatki tysiecy dolarow. Co wiecej, transport noworodkow w miescie wymagal pomocy lotnictwa wojskowego. No i pozostawal jeszcze jeden bardzo wazny aspekt tej sprawy – oczekiwanie na smierc odpowiedniego dawcy.
Nawet w sprzyjajacych okolicznosciach wszystko to musialoby potrwac co najmniej dwa miesiace. Watpliwe bylo, czy Nicholas bedzie zyl tak dlugo. Byl bardzo slaby i poddano juz zbyt wielu zabiegom.
Tydzien pozniej zycie Nickie'ego wciaz wisialo na wlosku. Ani na chwile nie odlaczono go od respiratora. Tylko w ten sposob mozna bylo zapewnic jego organizmowi choc minimalne dostawy tlenu. Nie mogl jesc samodzielnie, wiec karmiono go dozylnie i przez nos. Na szczescie pierwsza rozmowa z koordynatorem od przeszczepow przebiegla pomyslnie i robota papierkowa byla juz w toku. Probki poddano analizie w celu dobrania odpowiedniej tkanki do przeszczepu. Wtedy pojawila sie kolejna przeszkoda: sprzeciw towarzystwa ubezpieczeniowego.
Nicholas byl ubezpieczony w prywatnej firmie, kierujacej sie w swojej dzialalnosci zasada ograniczania kosztow. Zarzad niechetnie wyrazil zgode na oplacenie sztucznego natlenowania krwi, a przeszczep to juz bylo stanowczo za wiele. Prosba o jego sfinansowanie zostala odrzucona. Lekarze planowali napisac odwolanie, a inni pracownicy szpitala slali do firmy listy, w ktorych przekonywali, kogo trzeba, o koniecznosci operacji – mieli nadzieje, ze w koncu im sie uda. Niestety, nie mogli czekac bez konca.
Na oddziale intensywnej terapii radosc z pracy z noworodkami byla czesto przycmiewana swiadomoscia ich ciezkiego stanu. Tym razem personel Szpitala Uniwersyteckiego nie mogl zrzucic z barkow przygniatajacego poczucia beznadziei. Wszyscy byli bardzo przywiazani do Nickie'ego. Jego ciezki los poruszyl kazdego, w szpitalu panowala atmosfera ogolnego przygnebienia. Mimo to nikt nie zamierzal dac za wygrana. Utrzymywanie dzieci przy zyciu bylo praca tych ludzi i nikt nie znal sie na tym tak dobrze jak oni. Jesli wszyscy razem przystapia do dzialania, moze uda sie dac Nickie'emu jeszcze miesiac. Albo dwa. Az zalatwi mu sie przeszczep.
To stalo sie w weekend, pare minut po jedenastej wieczorem, kiedy zaczynala sie nocna zmiana. Wszyscy lekarze gdzies znikneli. Konczace dyzur pielegniarki w oczekiwaniu na przybycie zmienniczek uzupelnialy karty pacjentow. Nagle powietrze przecial przenikliwy elektroniczny pisk, alarm czujnika tlenowego. Meg upuscila karte i podniosla glowe, zaskoczona. Szybko rozejrzala sie po sali. Okolo dziesieciu metrow od niej migotalo pomaranczowe swiatlo.
Jezu, pomyslala. To Nickie!
Rzucila dlugopis i zerwala sie z krzesla. Przebiegla przez sale. Nicholas lezal w odkrytym, plaskim, szerokim akrylowym inkubatorze, otoczonym rozmaita aparatura. Staly tu monitory pracy serca, temperatury i zawartosci moczu; materac, na ktorym lezalo dziecko, przecinaly dziesiatki kabli. W pierwszej chwili Meg miala nadzieje, ze przyczyna uruchomienia alarmu bylo odlaczenie sie jakiegos przewodu, ale wystarczylo rzucic okiem na malego pacjenta, by zrozumiec, ze to nie to.
Skora Nickie'ego przybrala niezdrowy, niebieskoszary odcien, swiadczacy o niedoborze tlenu w organizmie. Wedlug wskazan monitora poziom nasycenia wynosil osiemdziesiat dziewiec procent i z kazda sekunda byl coraz nizszy. Niedobrze, bardzo niedobrze. Meg obrocila sie na piecie i huknela na stojaca za nia pielegniarke.
– Wezwij ordynatora, natychmiast! I sprawdz, czy nie mogliby tu podeslac kogos od respiratorow!
Szybko przeniosla wzrok na dziecko. Rurka dotchawicza byla na miejscu, wentylator wygladal na dobrze podlaczony. Ale przeciez stan dzieciaka nie mogl sie pogorszyc bez powodu. Jeszcze pol godziny temu Nickie mial sie dobrze – no, moze nie tyle dobrze, co dobrze jak na niego. Pewnie nawalil przewod dostarczajacy tlen albo rurka dotchawicza lekko sie obluzowala. Meg szybko obrzucila wzrokiem wskazania monitorow. Oprocz poziomu nasycenia tlenem wszystko wydawalo sie w porzadku, nie liczac spodziewanego czestoskurczu. Co wiec sie dzialo, do licha?
Nagle wlaczyl sie alarm monitora pracy serca. Meg z zaskoczeniem zauwazyla, ze widoczny na ekranie wzor, jeszcze przed chwila tak rowny i spokojny, zmienil sie w serie zlowrogo powykrzywianych linii.
– Migotanie komor! – krzyknela w strone stanowiska pielegniarek. -Sciagnijcie tu kardiologa, ale to juz! – Dobry Boze, pomyslala, co nastapi teraz?
Nie musiala dlugo czekac na odpowiedz. Sprawdziwszy pospiesznie, czy wszystkie przewody elektrokardiografu sa dobrze podlaczone, spojrzala na oscyloskop. Ku jej przerazeniu widniala na nim prosta linia. Male, przemeczone serce przestalo bic. Meg natychmiast ulozyla dlonie po obu stronach klatki piersiowej dziecka i przystapila do masazu serca, poslugujac sie kciukami.
– Nickie, no, no – mowila z narastajacym niepokojem.
W do niedawna spokojnym pomieszczeniu zapanowala goraczkowa atmosfera. Pielegniarki z oddzialu intensywnej terapii pracowaly jak dobrze naoliwiona maszyna, wycwiczona w reagowaniu na wszelkie kryzysy. Szybko sprawdzily wszystkie przewody i przygotowaly sie do kardiowersji. Dziecko lezalo bez ruchu, jego skora przybrala barwe rychlej smierci. Po kilku minutach przybyla oczekiwana pomoc, niczym posilki nadchodzace na pole bitwy.
Przez nastepna godzine pracownicy szpitala uwijali sie jak w ukropie, nie chcac pogodzic sie z porazka. Wszyscy mieli w pamieci dwoje innych dzieci, zmarlych w podobnych okolicznosciach w ciagu ostatnich kilku miesiecy. Pare minut po pomocy stalo sie jasne, ze wysilki personelu spelzly na niczym. Drobne cialko zbyt wiele wycierpialo, by zareagowac na proby reanimacji.
Maly Nicholas Giancola, wiek cztery tygodnie, jeden dzien, zostal uznany za zmarlego o dwunastej trzynascie w nocy. Byl trzecim dzieckiem, ktorego nie udalo sie uratowac.
ROZDZIAL 2
Jennifer Hartman byla przerazona. Byla w szostym miesiacu ciazy i wlasnie dowiedziala sie, ze nie moze juz liczyc na swojego ginekologa. Nie wyrzucil jej za drzwi; po prostu postanowil przekazac Jennifer pod opieke specjalisty ze Szpitala Uniwersyteckiego. Nie dlatego, ze nie chcial sie nia opiekowac! Po prostu, jego zdaniem, potrzebny byl jej w tej chwili ktos, kto ma doswiadczenie w prowadzeniu ciazy wysokiego ryzyka. Och, oczywiscie,