pudru na nos, kropla perfum za uszy i juz byla gotowa do wyjscia.
Wypila lyk stygnacej herbaty i podeszla do okna. Serce podskoczylo jej w piersi, kiedy zobaczyla, ze wlasnie przyjechal po nia powoz Jacka.
– To niemadre, zeby w moim wieku czuc sie jak Kopciuszek – powiedziala sobie cierpko, ale mimo to dobry nastroj jej nie opuscil. Zbiegla na dol i wlozyla peleryne.
Lokaj pomogl jej wsiasc do powozu, gdzie czekal na nia ogrzewacz do stop i cieply pled. Na siedzeniu zobaczyla ozdobnie zapakowany prezent. Niepewnie dotknela wielkiej, czerwonej kokardy, zawiazanej na niewielkiej paczuszce, i wyjela zatknieta pod wstazke, zlozona na pol karte. Usmiechnela sie mimowolnie, czytajac krotka wiadomosc.
Kiedy powoz ruszyl oblodzona ulica, Amanda rozpakowala prezent i przyjrzala mu sie z zaciekawieniem. Ksiazka… mala i bardzo stara, w wytartej skorkowej oprawie. Pozolkle kartki… Trzymajac ja bardzo ostroznie, otworzyla tomik na stronie tytulowej.
– „Podroze do wielu odleglych narodow swiata – przeczytala glosno. – W czterech czesciach. Przez Lemuela Guliwera, poczatkowo lekarza okretowego…' – Urwala i rozesmiala sie uszczesliwiona. –
Gdyby otrzymala klejnoty godne krolowej, nie cieszylaby sie z nich tak, jak z tej malej ksiazeczki. Z pewnoscia nie powinna przyjmowac tak drogiego prezentu, ale nie potrafilaby odmowic.
Trzymala ksiazke na kolanach, a powoz zmierzal w kierunku modnej dzielnicy St. James's. Amanda nigdy przedtem nie byla w domu Devlina, ale wiele o nim slyszala od Oscara Fretwella. Devlin kupil te rezydencje od kogos, kto przedtem byl ambasadorem brytyjskim we Francji i na stare lata postanowil sie przeniesc na kontynent, a swoja londynska siedzibe sprzedac.
Dom stal w okolicy o zdecydowanie meskim charakterze, gdzie znajdowalo sie wiele eleganckich rezydencji, garsonier i drogich sklepow. Ludzie interesu rzadko sie tu osiedlali, wiekszosc wolala budowac swoje domy na poludnie od rzeki lub w dzielnicy Bloomsbury. Jednak w zylach Devlina plynelo troche arystokratycznej krwi i moze wlasnie to, w polaczeniu z jego znacznym majatkiem, sprawialo, ze sasiedzi jakos znosili jego obecnosc.
Powoz zwolnil i stanal w dlugiej kolejce innych ekwipazy, I stojacych wzdluz ulicy. Pasazerowie po kolei wychodzili na chodnik wiodacy do drzwi wspanialego domu. Amanda ze zdumienia otworzyla szeroko oczy, kiedy spojrzala z bliska na niego przez oszronione okienko.
Byla to wspaniala wielka rezydencja z czerwonej cegly, z masywnymi bialymi kolumnami na froncie i wielkimi palladianskimi oknami. Wokol domu rosly nieskazitelnie przystrzyzone zywoploty i kepy mlodych drzew.
W takim domu kazda wazna osobistosc zamieszkalaby z duma. Gdy Amanda czekala, az jej powoz podjedzie pod drzwi, jej wyobraznia caly czas pracowala. Wyobrazila sobie Jacka Devlina jako ucznia w ponurych murach Knatchford Heath, marzacego o innym zyciu. Czy juz wtedy przeczuwal, ze kiedys zamieszka w tak imponujacej rezydencji? Jakie emocje dodawaly mu sil w dlugiej i trudnej wspinaczce z nizin na sam szczyt? I, co wazniejsze, czy kiedykolwiek uwolni sie od swojej nadmiernej ambicji, czy bedzie go ona wciaz gnala do przodu, az do dnia smierci?
Devlin nie mial pewnych cech, ktore posiadaja wszyscy normalni ludzie… nie potrafil sie rozluznic, odczuwac satysfakcji ani cieszyc sie swoimi osiagnieciami. Mimo to, a moze wlasnie dlatego, wydawal sie Amandzie najbardziej fascynujacym czlowiekiem pod sloncem. Nie miala tez najmniejszych watpliwosci, ze byl niebezpieczny.
Aleja nie jestem jakas mloda panienka z glowa w chmurach, powiedziala sobie. Swiadomosc wlasnego zdrowego rozsadku dodawala jej otuchy. Jestem kobieta, ktora widzi Jacka Devlina takim, jaki on jest naprawde… nic mi nie grozi, jesli tylko nie pozwole sobie na jakas niedorzecznosc… na przyklad na to, zeby sie w nim zakochac. Na sama mysl o tym serce skurczylo jej sie bolesnie. Nie kochala go ani nie chciala go pokochac. Wystarczylo jej, ze dobrze sie bawi w jego towarzystwie. Musi sobie stale powtarzac, ze Devlin nie jest mezczyzna, ktory spedzi cale zycie u boku jednej kobiety.
Powoz stanal i lokaj pomogl Amandzie zejsc na chodnik. Podal jej ramie i poprowadzil po oblodzonych, ale posypanych piaskiem schodach do podwojnych drzwi wejsciowych. Z rzesiscie oswietlonego wnetrza dochodzil gwar rozmow, rozbrzmiewala muzyka i bilo cieplo. Na balustradach zawieszono ozdobione wstegami peki ostrokrzewu. Zapach swiezej zieleni mieszal sie z obiecujaca wonia kolacji, ktora juz czekala w jadalni.
Gosci bylo przynajmniej dwustu, a wiec o wiele wiecej, niz Amanda sie spodziewala. Dzieci bawily sie w osobnym saloniku, specjalnie dla nich przeznaczonym, a dorosli wedrowali po amfiladowych pokojach. Wesola muzyke, ktora grano w glownym salonie, slychac bylo w calym domu.
Kiedy ja Devlin odnalazl, poczula mily dreszcz. Prezentowal sie bardzo elegancko. Mial na sobie czarne spodnie i surdut, ciemnoszara kamizelka podkreslala szczupla sylwetke. Jednak nawet w tym godnym dzentelmena stroju przywodzil na mysl pirata. Byl zbyt nonszalancki i spogladal zbyt chlodnym, kalkulujacym wzrokiem, zeby mozna go bylo wziac za dzentelmena.
– Panna Briars – powiedzial niskim glosem i ujal jej dlonie osloniete rekawiczkami. Oszacowal ja spojrzeniem pelnym zachwytu. – Wygladasz jak swiateczny aniol.
Amanda rozesmiala sie, slyszac to pochlebstwo.
– Dziekuje za wspaniala ksiazke. Dla mnie to prawdziwy skarb. Obawiam sie jednak, ze nie przynioslam zadnego prezentu.
– Twoj widok w tej wydekoltowanej sukni jest dla mnie najlepszym prezentem.
Zmarszczyla brwi i szybko rozejrzala sie wokol, zeby sprawdzic, czy ktos nie stoi zbyt blisko.
– Ciii… A co by bylo, gdyby ktos to uslyszal?
– Pomyslalby, ze mam na ciebie chetke – szepnal. -1 wcale by sie nie mylil.
– Chetka – powtorzyla chlodno, chociaz, prawde mowiac, ta rozmowa bardzo ja bawila. – Nie ma co, poetyckie okreslenie.
Usmiechnal sie szeroko.
– Bez bicia przyznaje, ze nie mam twojego talentu do brudnych opisow cielesnych zadz.
– Bylabym wdzieczna, gdybys w tym swiatecznym dniu nie wspominal o nieprzyzwoitych sprawach – wyszeptala ostro, czerwieniac sie gwaltownie.
Devlin z usmiechem polozyl sobie jej dlon na ramieniu.
– Dobrze – odparl zgodnie. – Przez reszte dnia bede sie zachowywal jak chlopiec z choru koscielnego, jesli tylko sprawi ci to przyjemnosc.
– To bylaby mila odmiana – powiedziala sztywno, co tylko go rozsmieszylo.
– Chodz ze mna, przedstawie cie swoim znajomym.
Nie uszlo uwagi Amandy, ze do glownego salonu wprowadzil ja z dumna mina posiadacza. Przechodzil od jednej grupki usmiechnietych gosci do drugiej, wprawnie dokonywal prezentacji, wymienial swiateczne zyczenia i zartowal z niewymuszona swoboda, ktora wprawiala Amande w zadziwienie.
Chociaz nic konkretnego nikomu otwarcie nie powiedzial, bylo cos w tonie jego glosu i wyrazie twarzy, co sugerowalo, ze jest zwiazany z Amanda nie tylko wspolnymi interesami. Wlasna reakcja na jego zachowanie bardzo ja zaniepokoila. Nigdy przedtem nie wystepowala jako polowa pary, nigdy inne kobiety nie obrzucaly jej zazdrosnymi spojrzeniami, a mezczyzni nie wpatrywali sie w nia z podziwem. Devlin w subtelny sposob dawal wszystkim do zrozumienia, ze Amanda nalezy do niego.
Szli powoli przez dlugi szereg pokoi. Na gosci, ktorzy nie mieli ochoty na tance i spiew, czekal duzy gabinet o wykladanych mahoniem scianach, w ktorym zabawiano sie odgrywaniem szarad. W innym pokoju wszyscy siedzieli przy stolikach i grali w wista. Amanda rozpoznala wiele osob -pisarzy, wydawcow i dziennikarzy – z ktorymi sie zetknela na roznych spotkaniach towarzyskich w ciagu ostatnich miesiecy. Goscie byli bardzo ozywieni, a zarazliwy swiateczny nastroj udzielal sie kazdemu, od najmlodszego do najstarszego.
Devlin doprowadzil Amande do bufetu, gdzie grupka dzieci zabawiala sie wylawianiem rodzynkow z ponczu. Maluchy staly na krzeslach wokol parujacej wazy, malymi paluszkami chwytaly gorace rodzynki i szybko wrzucaly je sobie do buzi. Jack rozesmial sie na widok umorusanych twarzy, ktore zwrocily sie ku niemu.
– Kto wygrywa? – zapytal, a dzieci wskazaly na pucolowatego malca z gesta czupryna.