To wlasnie byla jego droga. Wytyczona dla niego od dnia narodzin. Nie bylo juz czasu na wahanie, na odwrot, na zmiane decyzji. Wiedzial, ze to jedyny sposob, aby Severus przezyl. Aby wszyscy przezyli...
Z nadludzkim wysilkiem zrobil pierwszy krok. Jakby jego nogi zapadly sie gleboko w ziemie, niczym w grzaskie bagno i potrzebowal calej sily woli, aby wyciagnac z niego stope i postawic ja na ziemi.
A potem... potem wszystko przypominalo sen. Jakby wydarzylo sie w zupelnie innym zyciu. Jakby to nie on schodzil ze wzgorza, witany przez coraz glosniej podnoszaca sie wrzawe i poruszenie posrod morza ciemnych sylwetek... ktore rozstepowaly sie przed nim, usuwajac sie na boki niczym fale i pozostawiajac posrodku waskie przejscie, na ktorego koncu czekal... Ten, Ktorego Imienia Nie Wolno Wymawiac.
Kiedy Harry go ujrzal... wiedzac, ze pomiedzy nimi nie ma niczego, co mogloby go przed nim ochronic... uderzenie bylo tak silne, ze zatrzymal sie mimowolnie, czujac jak jego serce opada az do stop. Probowal je podniesc, ale byl zbyt sparalizowany, by to zrobic. Na dodatek blizna piekla go tak bardzo, jakby ktos przykladal mu do czola rozzarzony pogrzebacz. Odruchowo przycisnal do niej dlon, ale wiedzial, ze bol nie ustapi, opuscil wiec reke i przez chwile po prosu stal, wpatrujac sie w Voldemorta i usilujac odciac sie od wrzaskow. I nie drzec tak bardzo.
Musi... nie moze okazac strachu. Tylko ich nim nakarmi. Dokladnie tego po nim oczekuja. Ze bedzie sie bal. Ze bedzie przed nimi pelzal...
Zacisnal piesci. Czul, jak paznokcie wbijaja mu sie w skore, ale bol byl otrzezwiajacy. Wciaz jeszcze zyl. Czul. Wciaz mial kontrole nad tym, co sie dzieje. Jeszcze go nie dostali...
Ruszyl dalej, ignorujac unoszace sie wokol krzyki. Widzial skierowane ku sobie, wykrzywione nienawiscia twarze. Otoczyla go kakofonia wrzaskow, ryku i przeklenstw. Do jego uszu docieraly strzepy grozb i obietnic tego, co sie z nim stanie, kiedy tylko Czarny Pan juz z nim skonczy i im go odda. Wsrod twarzy dostrzegal kilka, ktore znal. Rodzenstwo Carrow, Dolohow, Yaxley, Greyback...
Probowal isc prosto i nie zwracac na nich uwagi, ale wciaz go popychali i szturchali. Coraz agresywniej. Jakby probowali go zaszczuc, sprawdzic jego granice. Czul sie jak owca wsrod stada zdziczalych, wyglodnialych wilkow, ktore nie moga sie powstrzymac przed klapaniem zebami, warczeniem i szarpaniem za kostki swojej ofiary.
Wszystko wirowalo. Ktorys ze Smierciozercow popchnal go na przeciwlegly szereg i Harry poczul ich dlonie, lapiace go za ubranie i szarpiace z taka sila, jakby chcieli go wciagnac pomiedzy siebie i rozszarpac na strzepy golymi rekami.
Probowal sie wyrwac, ale wtedy rzucili go w przeciwna strone i poczul czyjes paznokcie wbijajace mu sie w skore na szyi i zadrapujace go.
Szarpnal sie z calej sily, aby sie uwolnic, a wtedy czyjes rece popchnely go z taka sila, ze polecial do przodu i z impetem upadl w bloto. W tlumie rozlegl sie ryk rozbawienia.
Bloto bylo przyjemnie chlodne. Harry zanurzyl w nim palce i na moment zacisnal powieki, probujac uspokoic rozszalale bicie serca i rwacy sie oddech. I wtedy zalegla cisza.
Harry podniosl sie na kolana i rece, czujac jak ublocone ubranie lepi mu sie do ciala. Wzial gleboki, drzacy oddech i otworzyl oczy.
Ujrzal zatrzymujace sie przed soba stopy i skraj czarnej szaty. Jego glowa momentalnie sie poderwala, a wzrok podazyl wyzej, wzdluz zacisnietych na rozdzce, nieludzko wychudzonych, bladych palcow o dlugich, ostrych szponach i zatrzymal sie na gadziej twarzy Voldemorta, wpatrujacego sie w niego z wyrazem chorej, trudnej do opisania satysfakcji.
Harry zerwal sie z ziemi z taka szybkoscia, ze zakrecilo mu sie w glowie i na chwile stracil dech w plucach.
Widzial je teraz tak
