jak Emma sobie bez niego poradzi.
Darwin pokiwal glowa, po czym popatrzyl na Lawrence’a i Trudy.
– Mozecie porobic teraz zdjecia – powiedzial. – I zapiszcie nazwisko mezczyzny. Carl Richardson.
Stewart skinal glowa i zaczal pstrykac fotografie. Minor wstal, zdjal rekawiczki i rzucil je na beton.
– Nazwiska sa wazne – rzucil, jak gdyby do siebie. – Nazwisko jest…
– Elementem poznania i symbolem roznicy poszczegolnych natur – dopowiedziala Syd.
– Sokrates – podsumowal Dar. Zabrzmialo to jak koncowe blogoslawienstwo. Nastepnie odwrocil sie tylem do grupy ludzi i ruszyl do najblizszej toalety, aby sie umyc.
Kiedy wyszedl z podwinietymi rekawami, jego rece, ramiona, twarz i szyja pachnialy mydlem w plynie. Sydney czekala na niego na zewnatrz.
– Przepraszam – jeknal, podchodzac do przyjaciolki.
– Cicho – odparla Syd. – Jest ladny niedzielny poranek, a zoo jeszcze nie otworzyli. Moze sie troche przejdziemy, zanim wrocimy do domu? Jedyna rzecz, ktorej nie cierpie w ogrodzie zoologicznym, to tlumy.
Minor pokiwal glowa. Sydney wziela go za reke i ruszyli w dol szeroka lecz kreta sciezka asfaltowa. Promienie jaskrawego, letniego slonca rozswietlaly liscie posadzonych tu drzew tropikalnych do niesamowitych odcieni zieleni. Gdzies zaryczal lew albo tygrys.
–
– Co takiego? – spytal Darwin, dziwnie jej sie przygladajac.
–
– Zgadza sie – odparl Minor.
– Nie uwazano tej reakcji za slabosc – kontynuowala Sydney. – Wydawala sie wtedy konieczna. Po bitwie uwalniasz sie od najgorszego rodzaju demona strachu. Demona obojetnosci. – Dar kiwnal glowa. – To trwalo zbyt dlugo, moj drogi – dodala i scisnela dlon Minora.
– I nigdy nie zapominali imion ludzi, ktorzy odeszli – szepnal. Wahal sie kilka sekund, zanim znow sie odezwal: – Imie mojej zony brzmialo Barbara, a mojemu synowi bylo na imie David. – Syd pocalowala go. – Jest ladny dzien – ciagnal. – Cieszmy sie przez jakis czas wizyta w zoo, a potem wrocmy do Lawrence’a i Trudy. Mozemy zjesc z nimi sniadanie w jakims lokalu z ogrodkiem.
– Lawrence’a – powtorzyla Sydney.
Darwin uniosl nieznacznie brwi.
– Nazwales go Lawrence’em – wyjasnila. – Nie Larrym, lecz Lawrence’em.
– Imie jest wazne – odparowal. Syd usmiechnela sie.
– Przejdzmy sie wiec, dobrze?
Uszli najwyzej dziesiec krokow, gdy uslyszeli za soba jakis halas. Oboje rownoczesnie sie odwrocili.
Jedna z mniejszych malp przeliczyla sie nieco i skoczyla na zbyt cienka dla niej galaz, ta zlamala sie i malpka przez moment spadala z wysokosci przynajmniej dwunastu metrow, usilujac sie po drodze schwycic wszystkimi konczynami rosnacych nizej galezi. Niestety, poszczegolne galezie sie lamaly, rownoczesnie jednak wyhamowywaly zwierze i oslabialy jego upadek. Kiedy w koncu malpka spadla, wydawala sie jedynie zdziwiona i zaskoczona, po czym skulila sie na betonowej podstawie malpiej wyspy i zadrzala. W koncu usiadla, lecz pozostawala skulona niemal w pozycje embrionalnej. Po dzieciecemu ssala kciuk. Slonce oswietlilo jej glowe i cialo malpki zadrzalo jeszcze mocniej.
Wokol malpki jeszcze przez jakis czas gesto spadaly kolejne galazki i liscie. Ponad nia wszystkie inne malpy trajkotaly, piszczaly, belkotaly, co w sumie brzmialo jak dziki i bezmyslny smiech. Inne zwierzeta rowniez podniosly halas, ryczac, warczac, szczekajac i rzac, az cale zoo zmienilo sie w olbrzymia kabine poglosowa. Tylko slonica Emma bez konca smutno trabila, stanowiac samotny kontrapunkt dla chaotycznego i histerycznego choru.
Dar popatrzyl na Syd. Kobieta ponownie chwycila go za reke, usmiechnela sie, wzruszyla ramionami i potrzasnela glowa.
Pozostalo im jeszcze wiele pytan bez odpowiedzi, lecz rozwiazali juz sporo zagadek, totez spokojnie ruszyli sciezka przemieszczajac sie od cienia przez swiatla znow do cienia.